[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Projekt Paryż i chmury znad miasta
Projekt Paryż i chmury znad miasta
Maciej Pacholczak
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 134 pages
Book cover: soft
Publication date:  June 2007
Category: Novels
ISBN:
978-83-89770-86-8
19.50 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    (...) wyrwał Johna szczegół, zakłócający główny sens, a był nim hałas. Sentymentalny sen odszedł, przerwany przez dźwięk przypominający zepsutą motopompę. Otwierał oczy, przeźroczysta błona przesłaniała mu cały widok. Z prawego zeszła i zobaczył coś, czego najmniej mógł się spodziewać.
    – Dzień dobry, synu – nie wierzył, patrząc na sześćdziesięcioletnią kobietę, ubraną w różową, staroświecką, opiętą suknię, sięgającą podłogi. Na twarzy dostrzegł znajome zmarszczki, uwite w okolicach uśmiechu ust, pokrytych grubą warstwą czerwonej pomadki. Była to jego nadopiekuńcza macocha.
    – Margaret, co tu tutaj robisz?! – spytał, nadal nie dowierzając.
    – Jest niedziela, postanowiłam cię odwiedzić, a że mieszkamy z ojcem niedaleko, godzinę jazdy, nie jest to problem.
     – Mogłaś zadzwonić.
    – Chciałam zrobić ci niespodziankę – wierzyła w słuszność podjętej decyzji.
    – Która jest godzina? – spytał John.
    – Kwadrans po ósmej; jak ty długo śpisz, zawsze za długo.
    John wyczuwał ten kaznodziejski ton, ten sam, którego wysłuchiwał od dziecka, ten sam, mający za cel wzbudzić w nim poczucie winy.
    – Masz taki bałagan, postanowiłam posprzątać – kobieta trzymała w ręku karbowaną rurę odkurzacza. I to odkurzacz wydawał te złowieszcze dźwięki.
    – Wiesz, śpij sobie, a ja dokończę, włączę sobie tylko radio.
    Spać w takich warunkach? – myślał John. – Ta kobieta ma wyczucie momentu. Zjawiła się w chwili najgorszej z możliwych. Akurat wtedy, gdy stał u progu nowych wyzwań, mogących odmienić jego życie. Kobieta, która znała lekarstwo na jego wszystkie dolegliwości. Pragnął spytać: Margaret, skoro posiadasz całą wiedzę świata, to powiedz mi, jak mam zdobyć czarnowłosą kobietę, spraw, żeby mnie pokochała, miała ze mną dzieci? I nawet Johnowi przyszło do głowy, że ta i tak wymyśliłaby jakieś antidotum, antidotum na uczucie miłości. Na razie mógł słuchać trzeszczącego radia; spać już nie miał jak.
    Z audycji popłynął szorstki głos:
    – Kim, według pana, jest sumienny obywatel, kapelanie? – pytał jakiś redaktor.
    – No wie pan, najważniejsza jest ojczyzna, winniśmy jej bezgraniczne posłuszeństwo. Powinniśmy również, nie mniej starannie, celebrować naszą kulturę, naszą, a nie jakąś tam kulturę przybyszów.
    – Co kapelan ma na myśli?
    – Ojcze prowadzący, nie będę przybyszów określał w sposób inny, no wie pan, nie na antenie – użył specyficznego tonu, z domieszką cynizmu – ale my tu, rdzenni, winniśmy się liczyć najbardziej, walczyć o zachowanie naszej kultury bo inni mogą nasze słabości wykorzystać, mam rację?
    – Oczywiście, kapelanie, ma kapelan rację, podzielam obawy.
    – Oddajmy głos naszym słuchaczom – wtem odezwał się nowy niski głos:
    – Jestem z pochodzenia wyznawcą Judai… – i gdy chciał dokończyć, obaj prowadzący odruchowo pospiesznie spytali – że co? Przykro nam, rozmowa został przerwana, ach, te problemy techniczne, zapraszamy kolejnego słuchacza:
    – Nazywam się brat Martin, mam trzydzieści lat, przewodzę od niedawna zakonowi. Pragnąłbym podzielić się pewnymi moimi spostrzeżeniami.
    – A więc, bracie, jesteś naszą bratnią duszyczką – obaj prowadzący nie kryli radości, lecz na krótko, rozmówca dokończył:
    – A więc, wprowadziłem u nas w zakonie pewne zmiany: po pierwsze, zrezygnowałem z pobierania opłat, a po drugie, staramy się przyciągnąć rzesze młodzieży, to znaczy organizujemy śpiewy, gry na gitarze i myślę, że młodzież jest szczęśliwa, w dzisiejszych czasach to winno być najważniejsze, przyciągnąć najmłodszych, przekazać im miłość do bliźniego, a nie rozwodzić się, czy ktoś jest lepszy czy gorszy, muzułmanin, chrześcijanin… – rozmówcy szybko przerwali:
    – Młody jesteś, bracie, młody i tak nieporadny, zrezygnować z pobierania datków na rzecz jakiś balang, wstydzić się, wstydzić…
     John nie wytrzymał.
     – Margaret, możesz wyłączyć radio?
    – Prowadzący to najmądrzejsi ludzie, jakich słyszałam, powinieneś częściej słuchać tej audycji.
    – Powinienem? – pytał John, i na znak solidarności z ostatnim słuchaczem, klasztornym bratem, dodał:
    – Człowiek z klasztoru miał rację, mówiąc o dwulicowości pewnych kręgów.
    – Rację? Jesteś taki sam jak on, młody i głupi! – kobieta zrobiła jedną z tych min, których John nie lubił, pełną pretensji, i ucięła raz na zawsze dyskusję na temat audycji. Po chwili, dalej sprzątając, kontynuowała wywody; podświadomie pragnęła dokuczyć Johnowi.
    – Szłam ostatnio do sklepu, tego z galanterią, była przecena, postanowiłam co nieco kupić. I popatrz ty, spotkałam Mika, pamiętasz Mika, chodził z tobą do szkoły? Szarmancki, miły, zaczepił mnie i opowiedział o tym, że ma żonę, dwójkę dzieci i dobrze prosperującą firmę.
    John pamiętał Mika ze szkolnej ławki, nie mógł zapomnieć fajfusa o nażelowanych blond włoskach i tuzinie noszonych sweterków z serkowym wycięciem. John nienawidził Mika, a na samą myśl o nim – mdliło go. Tak, Mike – myślał – ten, któremu wydawało się, że jest duszą towarzystwa, a słowa, które wyrzucał z intensywnością śnieżnej burzy, jawiły mu się jako najzabawniejsze we wszechświecie. Pomijając to, że sam się tylko z nich śmiał. Biedne dzieci i ta kobieta, jego żona – pomyślał John. Naprawdę zrobiło mu się przykro.
    – A pamiętasz Dorę i młodego Robsona, chodzili z tobą do klasy? Są małżeństwem od dwóch lat, powodzi im się nie najgorzej, oj nie najgorzej…
    John nie mógł zapomnieć tej pary, spotykali się od niemal początku lat szkolnych i dopiero teraz wzięli ślub? John znał wyjaśnienie tajemnicy. Młody Robson, jak mógł, jak miał ku temu okazję, zdradzał swoją obecną żonę. Dorę John lubił, w pewnym momencie nawet i czuł coś więcej, i z żalem patrzył na jej ślepą miłość do przystojnego, bądź co bądź, chłopaka.
    – A ty, Johnie? Kiedy w końcu zrobisz coś ze swoim życiem? Popatrz na swoich rówieśników, jak oni sobie radzą – westchnęła kobieta, a dla Johna była to przesada, przekroczyła granicę, rozzłościła samotnego stwora.
    – A ja, Margaret? Ja, powiem ci tylko tyle, że jestem gejem, ciotą, homoseksualistą, pedziem, dzyndzlem, no, czasami jestem biseksualistą, ale rzadko i tylko dla urozmaicenia. Codziennie odwiedzam kluby, miejsca takie jak Wampir, Lambda, Tygrysek i inne. A do tego wyczytałem, że nie jest to moja wina, lecz bycie innym szczególnie zawdzięcza się macochom, zbyt zaborczym, opiekuńczym wampom. Tak właśnie, i nie chcę już słyszeć na temat rodzin, dzieci czy wspaniałych gównianych karier, wyglądających cudownie od zewnątrz, a wewnątrz tkwią ludzie niekochający się nawzajem, nieszanujący, łżący codziennie; spróchniałych pomników przeszłości, iskier żaru, które na domiar złego dawno wygasły, choć nie jestem pewien, czy paliły się kiedykolwiek!
    Margaret stała jak skamieniała i słuchała z niedowierzaniem i lękiem jednocześnie.
    – Nie chcę o tym słyszeć, przestań, nie pragniesz pomocy, to wyjeżdżam, głucha jestem na twoje wywody – kobieta pospiesznie chwyciła torbę, zdenerwowana na Johna, wybiegła.
© 2004-2023 by My Book