[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Obserwator
Obserwator
Andrzej Janczewski
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 97 pages
Book cover: soft
Publication date:  April 2007
Category: Novels
ISBN:
978-83-89770-78-3
17.00 zł
ISBN:
978-83-7564-067-0
10.50 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    Olaf szedł już prawie godzinę. Zwykle lubił samotne wycieczki, ale ta jakoś nie sprawiała mu radości. Pewnie dlatego, że jednak udzielił mu się trochę panujący od wczoraj nastrój. Dziwił się nawet samemu sobie – on – silny, trzeźwo myślący facet, pozwolił zasiać w sobie niepokój przez jakieś irracjonalne, babskie lęki. Zamiast możliwie najlepiej wykorzystać te kilka dni błogiego lenistwa, które miały się już niebawem skończyć, on gania po dzikiej kotlinie z telefonem w ręku. Bo nie dociera pole. A niby po co ktoś miałby kierować anteny na kotlinę, w której – jak to się już zdążyli zorientować – oprócz nich nie ma żywej duszy? Ale z drugiej strony, świadomość, że gdyby im się coś stało, to nie mogliby liczyć na żadną pomoc – też nie należała do zbyt przyjemnych. Nikt na świecie nie wie, gdzie teraz faktycznie są – bo przecież zdecydowali się zmienić swoje pierwotne plany i znaleźli się tutaj pod wpływem nagłego impulsu. Głupia sytuacja. Chyba jednak Sonia miała trochę racji – może prościej było wsiąść w samochód i… No i co – jechać do najbliższego miasteczka, zadzwonić do instytutu, dowiedzieć się o zdrowie profesora, któremu pewnie nic takiego się nie stało, i znów w dół na łeb, na szyję? Zupełnie bez sensu. Więc niech już będzie, jak jest.
    Przystanął. Od pewnego czasu można było zobaczyć, że pod górę prowadzą dwie drogi: pierwsza łagodniejsza, ale dłuższa, i druga stroma, znacznie krótsza. Olaf miał dość wysokie mniemanie o swojej kondycji, więc bez wahania wybrał trudniejszą. Ostro ruszył w jej stronę.
    I nagle… W pewnym momencie stało się coś przedziwnego. To niesamowite! Cały czas szedł normalnym, dość szybkim marszem i raptem… nie może zrobić kolejnego kroku! To jakieś kretyństwo! Chce się posunąć chociaż o krok do przodu… jeden krok! I nic z tego! Co za cholera! Spróbował jeszcze raz. No nie! Rozejrzał się. Gdyby nie to, że jest zupełnie sam, pomyślałby, że ktoś mu robi jakiś durny kawał. Zebrał wszystkie siły i ponowił próbę, a potem jeszcze raz i jeszcze. Włożył w to całą siłę swej woli. Bez skutku. Stał oszołomiony. To chyba jakiś sen! Koszmar, jak te sny z dzieciństwa, kiedy śpiąc, zaplątywał się w kołdrę. Nie mógł się ruszyć, a wtedy zawsze śniły mu się jakieś potwory, przed którymi chciał uciekać, lecz nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Wiedział, że to głupie, ale z całej siły uszczypnął się w rękę. Zasyczał. To nie sen. Dokładnie sprawdził wzrokiem najbliższe otoczenie. Ale wokół nie było nic takiego, co mogło ograniczać jego ruchy. A jednak nie mógł poruszyć się do przodu. Do tyłu tak, bez żadnego problemu. Przesunął się trochę w prawo i spróbował znów. No nie, znowu to samo! Poszedł w lewo, nieco dalej. Też nic z tego. Jeszcze dalej, bez zmian. Cofnął się i usiadł na leżącej w pobliżu kłodzie. Wyobraził sobie, że tak się musi czuć pszczoła, bezskutecznie próbująca wydostać się z pokoju przez zamknięte okno.
    W głowie czuł zupełną pustkę. Nic racjonalnego nie przychodziło mu do głowy. Może to jakieś złudzenie, nieznany wcześniej stan psychiczny, który minie. Postanowił trochę poczekać, odpocząć. W myślach zrobił przegląd swoich zmysłów i organów wewnętrznych.
    Wzrok w porządku: obejrzał swoje ręce, poprawił rozluźnione sznurowadła, jeszcze raz dokładnie rozejrzał się dookoła. Góra przed nim była jak najbardziej realna, obok rosły drzewa, których gałęzie poruszały się na lekkim wietrze, przelatywały ptaki i nic nie ograniczało kierunku ich lotu. Wstał, podniósł leżący obok kamień i rzucił go w stronę góry. Nie stało się nic nadzwyczajnego. Kamień poleciał i łagodnym łukiem spadł kilkadziesiąt metrów dalej. Obok, dosłownie parę kroków od niego, przebiegała duża jaszczurka. Spłoszył ją tak, żeby skierowała się w tamtą stronę. Uciekła bez najmniejszych przeszkód.
    Słuch też w porządku. Szum wiatru, krzyk ptaków, uderzenia kija o kamień były tego niezbitym dowodem.
    Dotyk. To postanowił zbadać dokładniej. Rozcierał skórę, przesuwał ręką po piasku, kamieniu, po pniu drzewa, badał czucie w nogach, gałęzią drapał się po całym ciele. Wszystko jak zwykle, najzupełniej normalnie.
    Sprawdził puls, jeszcze raz zastanowił się, czy nie czuje jednak jakiegoś fizycznego dyskomfortu. Nie. Kilka razy szybko obrócił się wokół siebie. Lekki zawrót głowy minął natychmiast. Nic niepokojącego.
    Trzeba się jakoś zrelaksować. To na pewno minie. Może za chwilę, może za godzinę. Położył się na ziemi i zamknął oczy. Przypomniała mu się Sonia i ta jej meduza. Spojrzał w górę. Ale na niebie przesuwały się tylko ciężkie, deszczowe chmury. Nie można jej było zobaczyć. Znów zamknął oczy. Próbował nie myśleć o niczym. Jednak myśli uporczywie krążyły wokół tego, o czym wczoraj mówiła dziewczyna.
    Może to rzeczywiście jakiś obiekt obserwacyjny, który próbuje ich odizolować od świata zewnętrznego? Odciął łączność, a teraz nawet fizyczną możliwość opuszczenia kotliny. Może wpadli w jakąś zastawioną na nich pułapkę. Choć dalej wydało mu się to niedorzeczne, jego myśli zaczęły krążyć wokół sposobów zmylenia prześladowcy.
    Wstał i ponowił próbę przejścia w stronę góry. Tak jak się spodziewał, nogi odmówiły mu posłuszeństwa jak przedtem. Cofnął się lekko i patykiem narysował linię wyznaczającą granicę swobody ruchu. Postanowił ją przeskoczyć.
    Już brał rozbieg, kiedy odezwał się w nim instynkt samozachowawczy. A co będzie, jeśli przeskoczywszy tę linię, całkowicie odetnie sobie możliwość powrotu? Jeśli ta bariera nie jest czymś w rodzaju ogrodzenia, które wystarczy pokonać, żeby wydostać się na zewnątrz i być już wolnym, lecz stanowi granicę jakiejś zakazanej strefy, w której jakikolwiek ruch jest niemożliwy? To by oznaczało tylko jedno…
    Więc nie powinien tego robić sam. Gdyby tu był ktoś jeszcze, przewiązałby się liną, za pomocą której, w razie czego, można by go przyciągnąć z powrotem. Koniecznie trzeba będzie przeprowadzić tę próbę z Ivo. Bo jeśli nie ogranicza ich bariera, lecz bliżej nieokreślona, zakazana strefa, to przecież ona też musi mieć jakąś swoją szerokość. Tylko jaką? Dziesięć czy sto metrów? A może tysiąc? Chyba nie… Przecież wokół trwa normalne życie. Wczoraj, gdy siedział na czubku drzewa i wypatrywał drogi do polany, widział kilka samochodów przejeżdżających tą samą szosą, którą jechali tu cztery dni temu. Więc świat się nie skończył. Trzeba tylko jakoś wymknąć się z tej pułapki.
    Do głowy wpadła mu pewna myśl. Jeśli bariery nie można przekroczyć w sposób aktywny, może da się ją pokonać bez udziału mięśni, które odmawiają posłuszeństwa. W całkowicie bierny sposób. Gdzieś niedaleko powinna być rzeka przecinająca kotlinę. Na szczęście płynie we właściwym kierunku, omijając górę, która była celem tej wyprawy. Trzeba spróbować na czymś – najlepiej na nadmuchiwanym materacu – wypłynąć z prądem poza kotlinę. To świetny pomysł, przecież materace są w namiotach. Postanowił jak najszybciej dotrzeć do brzegu. Może przy okazji uda się znaleźć jeszcze inne rozwiązanie.
    Szedł w stronę rzeki wzdłuż bariery, co pewien czas próbując ją przekroczyć. Za każdym razem bezskuteczne. Bariera wciąż była niewzruszona. Już nie liczył, ile razy odczuł te dziwne, wręcz okropne wrażenie paraliżu w trakcie każdej z prób. Nie miał pojęcia, ile czasu zajęła mu droga do brzegu. Brzegu rzeki, która stała się jego nadzieją. Tak wielką, że ostatni odcinek drogi pokonał biegiem. Jeszcze tylko nadbrzeżne zarośla…
    Stanął i jego oczom ukazał się widok odbierający wszelkie złudzenia (...)
    
© 2004-2023 by My Book