[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Cioteczka
Cioteczka
Ireneusz Leśniak
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 188 pages
Book cover: soft
Publication date:  September 2012
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-360-2
27.00 zł
ISBN:
978-83-7564-363-3
15.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    Pobyt w pierwszej klasie szkoły podstawowej był dla mnie taplaniem się w bezbrzeżnym oceanie nudy i najzwyklejszą stratą czasu. Gdybym wiedział, że będzie w niej aż tak nieciekawie, to nigdy, przenigdy nie poddałbym się woli dziadka Ignacego i nie pozwoliłbym wypchnąć przedwcześnie z domu.
    – Lucuś to prawdziwy geniusz – stwierdził złośliwie któregoś dnia dziadek, grubo przeceniający moje intelektualne możliwości. Powiedział to z pełną premedytacją. Wiedział, co robi. Rzucił swój niewczesny pomysł na wielce podatny grunt. Po to tylko, aby skrócić mi o rok moje dotychczasowe słodkie leniuchowanie. Uciąć brutalnie dzieciństwo, zupełnie podobnie, jak bezmyślni ludzie ucinają rasowemu psu merdający radośnie ogon. Słowem – czyste barbarzyństwo!
    A wszystko przez jeden głupi budzik.
    Dziadek Ignacy zemścił się na mnie w tak perfidny sposób jedynie za to, że pewnego przedpołudnia, kiedy zostawili mnie samego w domu, dorwałem się do jego słynnej już na całą ulicę kolekcji staroświeckich budzików i z jednego dużego chciałem zrobić dwa małe. Nie wyszło mi – to prawda. Ale to tylko dlatego, że w jego blaszanej skrzyni, będącej bogato wyposażonym magazynem części zamiennych, znalazłem wszystko oprócz zapasowych cyferblatów.
    Rozebranie tego budzika na czynniki pierwsze zabrało mi raptem może pół godziny, góra czterdzieści pięć minut, nie więcej. A dziadek, niegdyś zegarmistrz zawodowy, fachura z długoletnią praktyką, choć lewe oko uzbrojone miał w lupkę, męczył się z jego złożeniem przez kilka dni. Składał go i przeklinał na czym świat stoi. Zrobiła się z tego bardzo nieprzyjemna historia. Zamiast cieszyć się moim zegarmistrzowskim debiutem, spiskował, aby się mnie jak najszybciej chociaż na kilka godzin z domu pozbyć. Tak długo przekonywał do swojego pomysłu babcię i rodziców,w końcu przerobił ich na swoje kopyto i ustąpili. Wyrazili na to zgodę.
    Fakt, że dzieciak mający sześć lat umie pisać, czytać tytuły w gazetach czy rachować do stu oraz wie, która jest godzina, jeszcze o niczym nadzwyczajnym nie świadczy. Co najwyżej wskazuje na to, iż nie jest imbecylem. Co samo w sobie jest już bardzo miłym komplementem adresowanym do jego rodziców. Podejrzewam jednak, że każda małpa człekokształtna postawiona na moim miejscu nauczyłaby się tego wszystkiego równie szybko i gładko, gdyby jej troje starszego rodzeństwa, niemalże rok po roku, wkuwało na głos wciąż te same wierszyki i formułki. Mocowało się ciągle z kotem Ali, Murzynkiem Bambo i Stefkiem Burczymuchą albo tabliczką mnożenia.
    Dlatego właśnie w pierwszej klasie nudziłem się jak francuski mops. Ponadto nie znosiłem drących się na nas na każdym kroku nauczycieli. Dosyć miałem krzyku ojca we własnym domu. Najbardziej jednak nie cierpiałem grubej jak słonica z łódzkiego zoo pani Moniki Z., która miała tak wielki brzuch, że wyglądała, jakby była w ostatnich dniach ciąży. Nosiła czarne i grube wąsy pod nosem. Ale największym jej felerem był fakt, że dyrektorowała temu naszemu niebywale rozwrzeszczanemu towarzystwu.
    Doprawdy, trudno jest się spodziewać zbyt wiele po szkole, w której najwyższym autorytetem jest woźny. Słowo daję, w tym przypadku tak właśnie było. Tylko stary Anzelm cieszył się naszą prawdziwą miłością i szczerym uznaniem. Dawał się lubić już od pierwszego wejrzenia. Najbardziej kochaliśmy go wówczas, gdy żylastą ręką unosił ponad swoją ptasią głową ciężki spiżowy dzwonek i wzniecał nim najulubieńszy hałas, jaki znają uczniowskie uszy. Starsi chłopcy nazywali go Matrosem. Bo Anzelm w czasie wojny służył w randze miczmana w czarnomorskiej flocie. Dlatego o każdej porze roku pod wycerowaną w paru miejscach marynarką nosił bawełniane podkoszulki w niebiesko-białe poprzeczne pasy. I jak każdy rasowy marynarz palił tylko fajkę. Jej pięknie wyrzeźbiony cybuch przedstawiał roześmianą gębę brodatego Neptuna, o którym chętnie opowiadał nam w każdej wolnej chwili.
    Anzelm przez kilka lat był najcenniejszą wizytówką naszej podstawówki, istną perełką wyciągniętą z lamusa historii. Szanowałem go bardziej niż własnego ojca. Bo nigdy nas nie bił i potrafił każdemu uczniowi wybaczyć nawet najgorsze świństwo, najgłupszy kawał i najordynarniejsze przekleństwo. Był naszym niekwestionowanym przyjacielem, powiernikiem wszystkich uczniowskich tajemnic i duchowych rozterek, z tymi najgłębiej skrywanymi włącznie. I w przeciwieństwie do dyrektorki szkoły, nigdy nie podnosił na nas głosu. Uśmiechem i łagodnością rozbrajał nawet największych łobuziaków, urodzonych rzezimieszków, dryblasów wyższych niekiedy od siebie o całe dwie głowy. Mówiąc, zaciągał z ruska: „Łoj, malcziki, nie nada ślizgać się po poręczy schodów. Wam nużna na dół po ludzku schodzić i toczka”.
    Więc kiedy nagle, tak jakoś pod sam koniec roku szkolnego, gdy byłem już w czwartej klasie, gruchnęła – niczym salwa z Aurory – wieść o tym, że tego poczciwinę Anzelma wyrzucono na bruk, jak niedopałek papierosa, to prawie wszyscyśmy mieli świeczki w oczach. Rozpacz ściskała nam serce. Gadali potem, że tylko dzięki posiadanym orderom i wojennym zasługom nie trafił do więzienia.
    Szczęściarz niebywały.
    Lecz etykietkę śmiertelnego wroga socjalizmu, jak wielki garb, dźwigać musiał już aż do końca życia, co doskwierało mu niemiłosiernie. Pogodne usposobienie i niezachwiana wiara w to, że wszyscy ludzie są braćmi, stały się główną przyczyną jego tragedii. Plus rażąca nieznajomość danych statystycznych, z których jasno przecież wynika, iż na dwunastu porządnych i uczciwych braci przypada jedna najprawdziwsza świnia, sprzedawczyk i donosiciel – jeśli wierzyć biblijnym źródłom.
    Anzelm szczycił się tym, że znał aż cztery języki obce oraz wszystkie morza i oceany świata. Że nawet raz w Piotrogrodzie widział na własne oczy samego towarzysza Lenina. W dodatku – całkiem żywego. Władał językiem rosyjskim wcale nie gorzej od Władymira Ilicza. Znał kod flagowy i alfabet Morse’a, a na ludziach, z którymi przyszło mu tutaj i teraz żyć, nie znał się wcale a wcale. I to go zgubiło. Bo ustawiając któregoś dnia krzesła w sali widowiskowej, był nieostrożny i śmiał zauważyć, iż krzyczące tam z czerwonego płótna hasło: „Wytężoną nauką budujemy wytrwale socjalizm” należałoby zastąpić znacznie krótszą sentencją łacińską: „Memento mori!”.
    Oż, zgrozo niebotyczna! Wywrotowiec zafajdany! Chlapnął niczym jakiś już nie tylko zapluty, ale i zapchlony karzeł reakcji, a nie obdarte i zasmarkane niegdyś dziecko piotrogrodzkiej ulicy, wychowujące się bez rodziców i wałęsające bez celu, wyciągnięte z brzucha matki Polki.
    Mała główka – ptasi móżdżek, mógłby tak ktoś pochopnie powiedzieć lub pomyśleć o nim. Nic błędniejszego! Dziś dobrze wiem, co stary Anzelm chciał przez to powiedzieć, co miał na myśli, mówiąc „memento mori”. Zapewniam uroczyście! Wszak pracujący pełną parą zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej od szkoły zakład pogrzebowy, z ustawionymi pod ścianami pionowo trumnami, rzucał się wszystkim uczniom o wiele ostrzej w oczy niż ów pusto brzmiący wyraz „socjalizm”.


    Doskonale pamiętam dzień, w którym po tygodniowym telepaniu się przez pół Polski bydlęcym wagonem, dołączanym po drodze do przeróżnych składów pociągów towarowych, dotarliśmy w końcu jakimś cudem do Kryciek Wielkich, leżących chyba na samym krańcu świata. Zziębnięci, zmęczeni i poobijani jak ulęgałki, bo kolejarze przy przetaczaniu wagonów wcale się z nami nie cackali. W Kryćkach nie było bocznicy kolejowej, dlatego cały nasz dobytek należało przerzucić z wagonu na traktorową przyczepę, by dotrzeć nią wreszcie do celu. Do tej zachwalanej umiejętnie już od dawna przez ojca – Ziemi Obiecanej.
    Niebywały paradoks, gdyż bohaterowie Reymontowskiej powieści o tym tytule właśnie w Łodzi jej upatrywali. O istnieniu tak zwanych „Ziem Odzyskanych” nie miałem w tamtym czasie jeszcze w ogóle żadnego pojęcia.
    Pustych mieszkań stało tam jeszcze kilka. Ojciec był cały w skowronkach, bo swój warsztat pracy – stolarnię, miał obecnie w odległości wyciągniętej ręki. Dzieliło go od niej nie więcej niż czterysta kroków. Natomiast fakt, że my będziemy chodzić do szkoły trzy kilometry w jedną stronę, nie robił na nim żadnego wrażenia. „Po to macie nogi” – odparł sucho.
    W tej chwili rzeczą dla niego najistotniejszą było to, że nareszcie był „na swoim”. Że nie gnieździliśmy się już kątem u dziadków, gdzie, przyznać trzeba, było nam trochę ciasno. Może nie byliśmy tam upchani jak sardynki w puszce, ale życie ośmiu osób na powierzchni niespełna czterdziestu metrów kwadratowych do łatwych nie należało, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że całe siedem metrów zabierał kiszkowaty przedpokój.
    Tutaj, w Kryćkach, nikt nikomu marchewek nie musiał na każdym kroku skrobać. Ale czy tam, czy tu – do wychodka nadal ganialiśmy na podwórko.
© 2004-2023 by My Book