– Co?!?! – wykrzyknęłam, czując, jak wzburzona we mnie krew powoduje palpitacje serca i ból głowy.
– Uspokój się, wnusiu! – dziadek klepał mnie czule po ramieniu i uspokajająco mówił. – Zaprawdę nie ma się co denerwować, to brzmi tylko tak groźnie…
Łamiąc niepisaną umowę między mną a babcią, sięgnęłam po papierosa i zaciągnęłam się porządnie dymem. Po czym wstałam i odeszłam od nich, zastanawiając się, czy aby nie stanowią dla mnie realnego zagrożenia. Traciłam zaufanie.
– Sugerujecie, że nie mam pieprzonego serca i żeby znalazło się tam, gdzie jest jego miejsce, muszę udać się do waszej piep… – ugryzłam się w język – krainy i udając umarlaka, którym notabene będę dla świata realnego, stanąć przed jakimś cudacznym Trybunałem do Spraw Beznadziejnych Przypadków, przy jakimś cholernym Urzędzie świętego Tadeusza, po to, żeby ktoś, cholera, nie wiadomo kto, to cholerne serce wsadził mi z powrotem na miejsce…?! – zrobiłam krótką pauzę, sprawdzając, czy nadążają. – Przepraszam? A czy włożenie mojego serca jest rodzajem symboliki, czy towarzyszyć temu będzie rytualne wyrywanie flaków i moich narządów wewnętrznych? – I mknęłam dalej. – O! A jeśli okrutny demon następnym razem zechce skraść mi macicę? Czy po nią też będę musiała odbyć pielgrzymkę?
Na dziadka obliczu zagościł niezręczny uśmiech. Babcia zaś bębniła palcami o blat stołu; wyglądała na bardziej zainteresowaną wybijanym rytmem niż moimi słowami.
– O Boże!!! Ja żyję w pieprzonym dwudziestym pierwszym wieku! Jestem kobietą nowoczesną, samowystarczalną, mądrze kierującą swym życiem, nieżałującą swoich decyzji, kochającą wygody, światła miast i wysokie obcasy! – recytowałam zasłyszane od Małgorzaty bzdety. – Tylko w ostatnim czasie brakuje mi męskiego penisa… Ale wiecie co? Ja mam serce! Oj, mam! Kocham moje dziecko, kocham moją mamę – zaczęłam wyliczać na palcach – kocham moich przyjaciół, moje psy, kocham ludzkość w ogóle, pominąwszy poszczególne jednostki! Bez większych uprzedzeń zaakceptowałam waszą inność, a wy każecie mi przenosić się na tamten świat?! To się nazywa niewdzięczność. O, nie! Nie będę tego dłużej tolerować. Dzwonię po egzorcystę! – ruszyłam do salonu po telefon komórkowy.
– Zamilcz! – gromowładny głos babci Magdaleny rozdarł powietrze.
Odwróciłam się z gniewem na pięcie, stając twarzą w twarz z tą skrzydlatą kobietą. Mój gniew błyskawicznie się ulotnił, przeobrażając w potulny lęk. Stała z rozłożonymi srebrzystobiałymi skrzydłami, stwarzając wrażenie drapieżnego ptaka, szykującego się do ataku, i wpatrywała się we mnie swymi oczami, w których rozbłysła nieznająca strachu dzikość.
– Siadaj tutaj i milcz! – rzekła i wskazała na opuszczone przeze mnie przed momentem krzesło.
Usiadłam bez słowa sprzeciwu.
– Nie mam pojęcia, po kim odziedziczyłaś swój rozum i, nazwijmy to, specyficzną drogę dedukcji, ale ja umywam od tego ręce, to znaczy geny. Co do twoich wulgaryzmów, jestem nimi rozczarowana. Twoją osobą również. Co do penisa, i owszem, brakuje ci porządnego, jak to określacie, „pieprzenia”, ale trzeba być stuprocentową idiotką, by nie rozumieć, że gra nie jest warta świeczki – zakończyła z niesmakiem długą listę sprowadzających mnie na ziemię epitetów, po czym usiadła i złapała mnie za rękę. – Wnusiu, jesteśmy tutaj, by ci pomóc! Spójrz, trzymam cię za rękę! Możesz zamknąć oczy i udawać ślepca, ale nim nie jesteś! Oczywiście masz wybór, Magdaleno, boski prezent – wolną wolę…
– Mit wolnej woli od dobrego ojca staje się, babciu, niemodny – rzekłam zrezygnowana.
– Magdaleno! – troskliwie pogłaskała mnie po policzku. – Może i los już zdecydował o twojej przyszłości na długo przed twoimi narodzinami, ale nie obwiniaj go o oszustwo, bo inaczej stracisz sens własnego istnienia. Poddając się w tym momencie, zamkniesz się w rzeczywistości wypełnionej domem, pracą, ludźmi, rodziną. Lecz kontrolując ten świat, z roku na rok będziesz miała wrażenie, że obrastasz grubym, twardym pancerzem. Pobłogosławisz Piotrunię, gdy będzie wyruszał w swoją drogę, pożegnasz kilku bliskich, znajdziesz mężczyznę, który wypełni lukę samotności, lecz nie ugasi twojego rozgoryczenia. A gdy srebrna pajęczyna zasnuje twoją skroń, wydasz ostatni bolesny krzyk, że oszukiwałaś samą siebie.
Wzruszyłam się, śledząc oczyma wyobraźni scenariusz babcinych słów. Łzy popłynęły mi po policzkach. Dziadek podał mi chusteczkę.
– Ale jaką mam gwarancję, że nie wypowiem tych słów na końcu drogi, podążając z wami za rękę? – zapytałam przez łzy.
– Magdaleno! My, aniołowie, nie mamy mocy prorokującej wydarzenia i znającej nienarodzoną przyszłość… Ale zaręczam ci, gdy odzyskasz serce, które do ciebie należy, poczujesz, naprawdę poczujesz, że los twój się wypełnił – ściskała mnie mocno za rękę i dodała cicho. – Masz niezwykłą moc, wnusiu. Ale by ją posiąść, musisz się obudzić…
***
Ponure cumulusy i ziąb towarzyszyły moim przodkom podczas lipcowych wizyt w domku na wzgórzu. Było też kilka gradobić i huragan, który dzięki nadprzyrodzonym mocom babci Magdaleny nie nadwerężyły starego dachu domu.
– Lecz czymże jest kapryśna pogoda wobec kaprysów losu? – powiedziała babcia Magdalena, zaczynając opowieść. – Na północnym krańcu niebiańskiej przestrzeni Boski Architekt oddzielił bezpiecznie Krainę Aniołów lodowatymi wodami Morza Północnego i zamienionymi w sople, nieprzebytymi wierzchołkami Gór Lodowych, od Pustki, która była niczym przez długie, spokojne wieki. Do czasu, gdy nie zamieniła się w ziejącą cierpieniem i obłędem Krainę Mroku z oszalałym od nienawiści władcą, wyniesionym przez bezbrzeżny ból na tron. I nazwano go tysiącem imion. I przybierał formy o tysiącach kształtów. I stał się wrogiem.
Patrole Armii Archanielskiej strzegły niebiańskich przestrzeni przed najazdami i napaściami przybierającego najobrzydliwsze kształty i posługującego się najhaniebniejszymi podstępami wroga. Lecz tak jak kraina bezskrzydłych An-Arkhe, tak i ludzka Ziemia stanęły przed złem otworem. Tak jest do czasów dzisiejszych – babcia zamyśliła się. – …Pewnego dnia Bestia Obłędu i Czarny Ptak Rozpaczy zostały spuszczone z łańcucha mrocznego pana i podążyły w kierunku ziemskiej egzystencji, by nasycić krwiożercze pragnienia, rozszarpując marną ludzką istotę w strzępy bólu, cierpienia i przerażenia…
To właśnie Bestia Obłędu doprowadziła twojego Piotra do szaleństwa i odbierając życie, pognała z powrotem w czeluście mroku. A Ptak Rozpaczy? Zadowolić się musiał tylko twoim sercem, wyrywając je szponami z twojego ciała, trzymającego się wiary w życie… Tak, Magdaleno – babcia odpowiedziała moim myślom. – Twoja maleńka wiara uratowała cię przed krokiem samobójcy. Nie my, kochana Magdaleno. My, skrzydlaci, nie mamy mocy panującej nad waszymi emocjami, odwodzącej was od zamiaru zadania ciosów, nie chronimy przed konsekwencjami waszej ułomnej natury… Nasza niewielka ingerencja w ludzki świat ogranicza się do splotów okoliczności, subtelnych znaków w codzienności i metaforycznych podpowiedziach w świecie snów i marzeń, których i tak nie rozumiecie… Ludzki kult rozumu. – Ze smutkiem pokręciła lekko głową.
– Czy Piotr jest w Krainie Mroku? – zapytałam cichutko, przewidując odpowiedź, którą wpajano mi od dziecko na lekcjach katechezy.
– Nie, Magdaleno. Piotr nie zasługiwał na zatęchły loch w Krainie Mroku. Istnieją nieporównywalnie większe hańby, których nie da się zmyć.
– Czyli jest aniołem?! – ucieszyłam się.
– Targnięcie się na własne życie nie jest szeroko akceptowalną i powszechnie popieraną praktyką przekraczania granicy dzielącej nasze światy… Piotr nie posiadł pary skrzydeł – poważnym tonem ucięła moje mrzonki. – Przykro mi, wnusiu, ale do Niebiańskiej Krainy trafiają ci, którym jest to przeznaczone. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Wasze losy zostały rozdzielone…
– Teraz musisz zrobić porządek we własnym życiu – dziadek czule otoczył mnie ramieniem.
***
Zaczęłam porządki w moim życiu od tresury psów, które oprócz tego, że były niezdyscyplinowane (nadal nie reagowały na swoje nowe imiona), prowadziły bałaganiarski tryb życia (o czym świadczyły kłęby sierści, ślady łap na parkiecie, rozrzucone jedzenie wokół miseczek), to co gorsza prowokowały mojego syna, by szedł w ich ślady.
A Piotrunia przy nich się rozbrykał. Znów musiałam przyznać rację mojej mamie, przestrzeń z nieograniczonym horyzontem przez cień bloków i własny ogród, nieokolony jak osiedlowy skwer zieleni parkanem, sprawiły, że nie tylko Piotrunia, ale i ja oddychałam głębiej. Niestety, na całkowitą swobodę nie mogłam sobie pozwolić, spoczywał na mnie obowiązek wychowania mojego dziecka i uczynienia z niego człowieka, mężczyzny, obywatela, przyszłego partnera i rodziciela. Ostatnio na dodatek przykuł moją uwagę cytat Colette: „Szczęśliwe dzieciństwo to kiepskie przygotowanie do kontaktów z ludźmi”. A Piotrunia spędzał całe popołudnia i wolne dni na gonitwie z Ro’o po ogrodzie, polowaniu na majowe chrabąszcze, które wyjątkowo w tym roku, spóźnione, pojawiły się w lipcu, tropieniu Bastet, która znikała na długie godziny… Ktoś musiał ponieść konsekwencje, wypadło na psy.
Tego popołudnia jak co dzień z ulgą wstawiłam rower do szopy, otarłam pot z czoła i przebrałam się w dres. Zaparzyłam kawę i rzuciłam coś na ząb. W tym czasie poprosiłam Piotrunię o przygotowanie patyków, które znaleźliśmy w drodze powrotnej z pracy i przedszkola, i zebranie na tarasie wszystkich mieszkańców domu. Z filiżanką w ręku i surowym wyrazem twarzy zjawiłam się na zbiórce. Wszyscy, nie wyłączając Bastet, którą Piotrunia siłą przytrzymywał, patrzyli na mnie z niezrozumieniem.
Pokazałam patyk i wyjaśniłam w kilku prostych słowach zasady aportowania, po czym kilkakrotnie wywinęłam zachęcająco patykiem przed nosami psów i rzuciłam w głąb ogrodu. Do aportowania pierwszy zerwał się Piotrunia, za nim Ro’o. Piotrunia dorwał patyk pierwszy, Ro’o złapał zębami za drugi koniec, zaczęli sobie go wyrywać. Uznałam, że jest to całkiem udany początek. Zachęcająco zabiłam brawo i w nagrodę Ro’o otrzymał cukierka. Piotrunia również. Bastet i Perełka były niereformowalne, nawet za cenę łakoci.
Przez pierwszych dziesięć rzutów sytuacja się powtarzała. Piotrunia dopadał patyk pierwszy, za nim Ro’o, tarmosili go przez chwilę. Oklaskiwałam ich, wręczałam słodkie nagrody. Potem scenariusz uległ nieprzewidzianej zmianie. Piotrunia stracił zainteresowanie, przypominając mi o tym, że w pierwszych latach życia monotonia zaczyna się po piętnastu minutach. U psów przypuszczalnie rzecz się miała podobnie, Ro’o legł w trawie, wywiesił jęzor i dyszał ze zmęczenia.
Próbowałam w nich obudzić zainteresowanie, rzucałam patyk i sama za nim biegałam, demonstrując znudzonemu dziecku i psu aportowanie niczym rasowy seter z reklamy karmy dla psów. Nawet im się podobało, ze dwa razy pobiegli za mną, ale potem zostawili mnie samą z patykiem. Przystanęłam pomiędzy karłowatymi jabłonkami z oślinionym patykiem w dłoni. Głowiłam się nad następnym posunięciem, gdy na widnokręgu pojawił się srebrny samochód. Po chwili podjechał pod bramkę. Za kierownicą siedziała Matylda, jej dwójka synów zza szyby oceniała łobuzerskim wzrokiem widoki na psucie, niszczenie i demontowanie. Resztka optymizmu, z którym wzięłam się za porządkowanie mojego życia, pierzchła.
– Co porabiasz? – Matylda uraczyła mnie uśmiechem, zanadto miłym, bym nie mogła odgadnąć, że przywiódł ją do mnie własny interes.
– Tresuję psa – odrzekłam zgodnie z prawdą. – A poza tym nic ważnego. Wejdźcie, przygotuję coś do picia.
– Mnie nic nie rób, wpadłam tylko na chwilkę.
Jej dzieci już były w ogrodzie, niebezpiecznie zbliżając się do mojego syna.
– Madziu, mam sesję rady miejskiej, nie mam co zrobić z Szymusiem i Dawidkiem. – Patrzyła na mnie wyczekująco.
– Mogłabyś ich zabrać ze sobą, może w ten sposób nakłoniłabyś radnych na przedłużenie godzin otwarcia przedszkoli? – zaproponowałam nieśmiało rozwiązanie, które mnie osobiście dotyczyło (podczas obowiązkowych nadgodzin, które pozwalały mi na podreperowanie budżetu, musiałam uruchamiać całą siatkę znajomości, by ktoś mógł odebrać Piotrunię punkt czwarta z przedszkola). Zdawałam sobie sprawę, że nikt nie ułatwi życia samotnym matkom, a zawłaszcza nie zrobią tego politycy, i doskonale zdawałam sobie sprawę, że nawet dla Matyldy moja persona nie posiada dostatecznego statusu pochodzenia, posiadania czy stanowiska, aby poważnie brać jej spostrzeżenia pod uwagę.
Matylda ukończyła dwa poważne fakultety, zarządzała państwową firmą oraz naszym miastem. Dzięki rozległym koneksjom była w stanie załatwić przyznanie mieszkania, przedłużenie renty, odliczenie od podatku niemożliwe do odliczenia, jednym słowem, wszystko to, co pozwalało mieszczuchowi przenieść przeciętny żywot na wyższy pułap społeczny.
Matylda na moje słowa przymilnie uśmiechnęła się; cokolwiek ten uśmiech oznaczał, przypominał mi, że ukończone przeze mnie studium ekonomiczne, stojący pod znakiem zapytania czwarty rok studiów zaocznych oraz szeregowe stanowisko w firmie telekomunikacyjnej z góry wyznaczają mi szarą lokatę na liście jej znajomych.
– Zostaw ich u mnie – powiedziałam tonem wskazującym, że tak naprawdę liczy się dla mnie łącząca nas od dzieciństwa przyjaźń.
– Kiedyś ci się odwdzięczę – odrzekła tym samym, dając mi do zrozumienia, że jedyne, co wierzy, to siła protekcji.
Kiedy odjeżdżała swym lśniącym samochodem, jej synowie machali jej na pożegnanie.