[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Trójca i ich dwoje. Część I: Trójca
Trójca i ich dwoje. Część I: Trójca
Adam Luck
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 291 pages
Book cover: soft
Publication date:  April 2011
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-279-7
35.00 zł
ISBN:
978-83-7564-282-7
24.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    Wsiadł do swojego serafina. Zajął miejsce za pulpitem sterowniczym, poprawił się raz i drugi. Teraz było mu wygodnie. Lubił wygodę. Dbał o nią zawsze kiedy tylko mógł. Sprawdził wszystkie przyrządy. Miały funkcjonować niezawodnie. Podróż była daleka, na Ziemię, gdzie już wcześniej rozdzielił wody od lądów. Wprawdzie był Wszechmogący i mógł naprawić wszystko i w każdych warunkach, jednak zawsze wymagał niezawodności. Nie lubił problemów. Spojrzał na sąsiedni fotel. Był pusty. Nie brał pomocnika, nie chciał, aby mu w tej podróży przeszkadzano. Potem zerknął do tyłu, gdzie leżał jego kombinezon i hełm. Zastanawiał się chwilę, czy go nie założyć. Zrezygnował jednak z tego zamiaru. Kombinezon krępował mu ruchy, a on postanowił nie opuszczać pojazdu wcześniej niż u celu podróży – na Ziemi. W razie potrzeby założy go w trakcie lotu. Uruchomił silniki, sprawdził je. Były w porządku. Ruszył. Przeniknął przez wrota czasu i znalazł się w czarnej, zimnej przestrzeni, którą stworzył, i gdzie nieożywiona jeszcze Ziemia w swoim szalonym pędzie ku przyszłości okrążała Słońce. On stworzył to wszystko, całą tę przestrzeń, te gwiazdy, te krążące wokół nich planety, najmniejsze nawet cząstki tej przestrzeni – wszystko to jego dzieło. Wprawdzie ich nie widział, nie mógł ich widzieć. Jego percepcja nie była wystarczająco duża, a cząstki były zbyt małe, ale czuł, że są. Teraz osobiście chciał się przekonać, jak w praktyce wygląda planeta, którą zamierzył zagospodarować.
    Z kompletnie nieintelektualnych powodów wybrał Ziemię. Czuł, że to „ta” planeta, że tam jest centrum jego Wszechświata. Czuł, że tam chce utworzyć życie, inne niż niebiańskie. Niebiańskie nie dawało mu pełnego szczęścia. Lubił bale, to prawda, ale potrzebował czegoś więcej. Inni tworzyli różne życia na różnych jego planetach, ożywiali je, więc dlaczego on jeszcze tego nie zrobił? Też chciał. Od dawna chciał. Nawet czuł, że wie, jak to zrobić. Był przecież Wszechmogący.
    Jeszcze wtedy, będąc w Niebie sam, to znaczy bez innych bogów takich jak Baal, Wirakocza, Sziwa czy późniejszy Allach, z którym bez końca będzie grał w kości, i odpoczywając po trudach tworzenia Wszechświata, to znaczy tworzenia światłości, rozdzielania wód i siedząc przy oknie czasu, pogrążał się w marzeniach, i chciał coś czuć, coś widzieć, słyszeć – ale niczego nie czuł. Nie czuł żadnych zapachów, nie słyszał żadnych odgłosów ani niczego nie widział. Nie mógł widzieć. Wiedział, że nie może widzieć, ale wiedział, że może czuć, tymczasem żadne bodźce czy to zapachowe, czy to głosowe nie dochodziły do niego.
    Szkoda, że ta planeta jest tak daleko – pomyślał. – Przynajmniej bym ją widział. Tak intensywnie pracowałem przy tworzeniu światłości i rozdzielaniu wód – całe dwa dni, a w dalszym ciągu nic nie widzę ani nie czuję. Trzeba poczekać – zaraz przyjdzie szósty. Wtedy wszyscy w Niebie zobaczą…
    W przyszłości, wśród stworzonego przez siebie życia – myślał, że rozumnego, chociaż nie jest to pewne, bo prawie w całości jest ono uczuciowe – chciał utworzyć swój kult, też rozumny, ale w rzeczywistości uczuciowy. Jednak teraz chciał wiedzieć, czy Ziemia nadaje się już do zasiedlenia człowiekiem. Tak nazwał istotę, którą zamierzał stworzyć – Ziemianin, czyli człowiek, co miało „brzmieć dumnie”. Nie wierzył nikomu, dlatego postanowił udać się na nią osobiście, by to sprawdzić. Mknął przez tę zimną i czarną przestrzeń, którą sam stworzył, omijając różne gwiazdy i planety, a kiedy jego serafin zbliżał się już do Ziemi, zmniejszył jego szybkość i znalazłszy się na dogodnej wysokości, nad jej powierzchnią, zaczął ją okrążać, przyglądać się jej z góry. Po pewnym czasie zniżył lot, a chwilę później zauważył jakiś niewielki punkt poruszający się nad wodą, nad którą się znajdował. Zniżył lot jeszcze bardziej, zawracając jednocześnie w kierunku zauważonego punktu.
    Zdziwił się bardzo, kiedy rozpoznał w nim swojego Ducha.
    Opuścił się jeszcze niżej, tak że jego serafin dotykał kołami wody, i zatrzymał się w miejscu. Mimo że wody były już oddzielone od lądów, to i tak Duch unosił się nad nimi. Kiedy Duch nadleciał, też się zatrzymał i zmienił swoją postać z gołębicy na tę niebiańską, i teraz częściowo zanurzony w wodzie, patrzył na Pana swoimi wielkimi, łagodnymi oczyma, z niedowierzaniem kręcąc głową, i powiedział:
    – Witaj na Ziemi.
    – Co ty tu robisz? – zapytał Pan, nie witając się z Duchem.
    – Nie widzisz? Latam sobie – powiedział Duch.
    – Przecież wody są już rozdzielone!
    – I co z tego?
    – Jak to co? Ty masz latać nad chaosem. Tu już jest porządek! Jest już dzień trzeci. Przyleciałem zbadać, czy można już „zasiać” trawy i „zasadzić” lasy.
    – Lubię sobie tak latać. Przeszkadza ci to? Poza tym gdzie ty tu widzisz porządek? Tu jeszcze daleko do porządku. Czy pod twoim nadzorem kiedyś on tu nastąpi? – zapytał Duch. – I jaki dzień trzeci? Trzeci dzień będzie w nocy po „zasianiu” przez ciebie traw.
    Pan odwrócił się na chwilę, udając, że tego nie słyszy, a potem rzekł:
    – A ciemność? Ty masz unosić się w ciemnościach, a tu jest światło. Już stworzyłem światło. Nie widzisz? – zapytał Pan.
    – No jest. I co z tego? Mrużę oczy. To wszystko.
    – No dobrze, niech tak będzie… ale ludzie… Co oni powiedzą, jak cię zauważą?
    – Jacy ludzie? Przecież tu nie ma żadnych ludzi, a wody ciągle parują.
    – Za chwilę ich stworzę!
    – Kogo, ludzi?
    – Tak! Ludzi!
    – Jak ich stworzysz, to przestanę latać. A w którym dniu planujesz ich stworzyć?
    – W szóstym. A co? Dlaczego pytasz?
    – Pytam, bo chcę wiedzieć, ile mam czasu. Nie chcę ci przeszkadzać. A w szóstym niebiańskim czy lokalnym?
    – Wiesz – niebiańskim, ale mógłbyś już przestać. Znalazłbyś sobie inną planetę. Jest ich wokół pełno. Latając tutaj, już teraz przeszkadzasz mi w moim dziele. Wielkim dziele. Pokażę ci, gdy je zrobię!
    – Jak w niebiańskim, to mam jeszcze mnóstwo czasu. Zanim ty zaczniesz tu coś robić, to ja jeszcze sobie trochę polatam, dobrze? Potem, jak już zaczniesz tworzyć, tak jak mówisz, to znajdę sobie inną planetę. Co?
    Przez chwilę patrzył na Pana swoimi wielkimi oczyma, po czym odwrócił się tyłem do jego statku i przybierając poprzednią postać, odfrunął. Pan nie mogąc dogadać się z Duchem, nie widział sensu tracić czasu. Zawrócił serafina i odleciał w swoją stronę. Wzbił się w górę. Stamtąd lepiej było nawigować. Po chwili dolatywał już do miejsca, które zawczasu sobie upatrzył. Lecąc nad nią, uważnie przyglądał się jej z kabiny. W końcu zatrzymał statek, jeszcze raz popatrzył na Ziemię – jak okiem sięgnąć, a sięgał niezbyt daleko, wszędzie było pusto. Niezmącona cisza. W górze świeciła gwiazda, którą nazwał Słońcem. Z serafina spuścił sznurową drabinę. Zszedł na dół. Przeszedł się tam i z powrotem, a potem młotkiem, który wziął ze sobą, odkuł kawałek skały. Obejrzał go ze wszystkich stron i odłożył na bok, a odszedłszy kilka kroków, powiedział cicho sam do siebie:
    – Już czas, trzeba się spieszyć. Zapomniałem o tej planecie. Właściwie to nie zapomniałem, tylko te bale… Ach! Trzeba było robić to wcześniej – tylko kiedy?
    Poszedł dalej w kierunku słońca, które na bezchmurnym niebie świeciło mu prosto w oczy. Zaczął je mrużyć, czyli robić dokładnie to, o czym chwilę temu mówił Duch. Mrużył je mocno i ze spuszczoną głową, aby uniknąć skutków oświetlenia, doszedł do drabiny, po której zszedł z serafina na Ziemię. Odwrócił się i chociaż była sznurowa, oparł się o nią plecami – odpoczywał. Takie czynności jak kontrola czegoś – teraz Ziemi – męczyły go nadmiernie. Pod zamkniętymi powiekami powstawał obraz lasów, które miał „sadzić”, i pachnących łąk, które miał „siać”. Ich zapachy będą się unosić w przestrzeni okalającej Ziemię i docierać aż do Nieba. Wówczas jeszcze nie przewidywał, że z czasem niezmiernie polubi smród palonej keratyny – bardziej niż zapach lasów i łąk.
    Tak rozmyślając, zaczął się wspinać do swojego serafina i kiedy był już kilkanaście szczebli nad ziemią, przypomniał sobie o zapomnianym młotku. Zatrzymał się na chwilę. Obejrzał za siebie.
    – Nie chce mi się już po niego schodzić – mruknął. – Następnym razem stworzę sobie nowy, lepszy – dodał, i ponownie zaczął się wspinać.
    W tym momencie złamał mu się szczebel pod nogą i omal nie spadł z drabiny.
    – Ech, do diabła – powiedział na głos, a po chwili dodał – przecież jestem Panem i nie wypada mi tak brzydko mówić. Poza tym, jeszcze go nie stworzyłem. A może by go tylko uczynić – nie stwarzać. Przecież to Lucyfer. – Po czym zaczął wspinać się wyżej, mrucząc pod nosem: – Gdybym spadał z dużej wysokości, to zanim rozbiłbym się o ziemię, zdążyłbym podjąć decyzję zapobiegającą grożącej mi tragedii, ale to było zbyt blisko ziemi, aby czemukolwiek zapobiec. Tak, to na pewno on – Lucyfer. Muszę na niego uważać. Jest bardzo przebiegły.
    Wszedł do środka, wciągnął drabinę, zamknął drzwi i tak jak na początku zajął miejsce za pulpitem sterowniczym. Sprawdził przyrządy, odpalił silniki – wszystko było w porządku. Ruszył.
© 2004-2023 by My Book