[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Świat gorącego słońca
Świat gorącego słońca
Marek Pełka
Publisher:My Book
Size, pages: B5 (170 x 240 mm), 449 pages
Book cover: soft
Publication date:  November 2010
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-262-9
83.50 zł
ISBN:
978-83-7564-265-0
49.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
     (...) rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na otaczający mnie świat i… zasunąłem suwak namiotu, a następnie umocowałem na wejściu szczelną kotarę napompowaną helem. Po wykonaniu tych czynności przygotowałem wewnątrz urządzenie do startu, to znaczy nastawiłem zegar, a później kolejno ustawiałem suwaki na odpowiednich pozycjach, koniecznych do uruchomienia aparatury. Gdy wszystko było już gotowe, z biciem serca włączyłem i nastawiłem starter. Chwila wyczekiwania dłużyła mi się bardzo i aż się przestraszyłem, gdy usłyszałem wreszcie trzask startera, po czym zielone światło objęło w jednej chwili w swoje posiadanie wnętrze wehikułu. Zauważyłem przy tym także, że cały namiot jeszcze bardziej zesztywniał. No tak, przecież ja z moim bagażem znalazłem się wewnątrz bąbla magnetycznego, który naładowany energią przepychał się wraz z zawartością przez tunel czasoprzestrzenny do zaprogramowanego czasu. Tak właśnie działał zbudowany przeze mnie wehikuł.
    W czasie samego transferu, w otaczającej mnie zielonkawej poświacie, słabo słyszałem i źle widziałem. Jednak, jak się przekonałem, nic mi nie groziło i nie czułem innych ubocznych objawów poza doznanymi, poza tym myszki przeżyły pierwszą wyprawę. Przemieszczanie się bąbla energetycznego w tunelu czasowym trwało, jak sprawdziłem później na zegarze aparatury, tylko – lub– siedemnaście minut, po tym czasie zielonkawe światło przyblakło, zgasło, a aparatura samoczynnie wyłączyła się, sygnalizując ten fakt głośnym pstryknięciem. Nastąpiło całkowite rozładowanie się konlatora i moja podróż w czasie dobiegła końca.
    Byłem w tym miejscu czasoprzestrzeni, które zaprogramowałem na zegarze wehikułu, należało tylko zadać sobie pytanie – gdzie teraz jestem, w jakim miejscu i w jakim czasie, a może w jakim świecie równoległym? Powoli wyjąłem broń z pokrowca i naładowałem ją. Wcześniej tego nie robiłem, ponieważ nie wiedziałem, jakie mogą zajść reakcje przy przeskoku i czy broń sama nie wypali. Żeby załadować taką strzelbę, należało wsypać do luf odmierzone porcje prochu, następnie wsunąć w nie zwitki papieru oraz ołowiane kule i ubić to wszystko długim prętem tzw. pobojczykiem. Ale to nie wszystko, trzeba jeszcze było założyć kapiszony na kominki i naciągnąć kurki. Po każdym wystrzeleniu broni wszystkie te wyżej wymienione czynności należało powtórzyć. Dodatkowo przygotowałem mały aparat tlenowy, ponieważ nie byłem pewny, w jakiej atmosferze przyszło mi się znaleźć.
    Z wahaniem i obawą rozsunąłem teraz wewnętrzną kotarę, chroniącą wnętrze wehikułu, i przytknąłem oko do małego metalowego wizjera, zainstalowanego w zewnętrznej płachcie namiotu, starając się zobaczyć, gdzie się właściwie znalazłem.
    Na zewnątrz było bardzo jasno, a przed moim okiem rozpościerał się rozległy obszar zieleni przeplatanej wszystkim barwami tęczy, co sprawiało wrażenie, jakby wehikuł wylądował na łące porośniętej bujną, zieloną trawą i różnokolorowymi kwiatami. Teraz już bez obawy rozsunąłem wejście do namiotu i rozchyliłem tkaninę. Poczułem podmuch wdzierającego się do wnętrza powietrza, który przyniósł mi zapachy tego nowego świata. Tak, to prawda, wzrok mnie nie zawiódł, a zmysł węchu poświadczał, że znajdowałem się na przepięknej, ukwieconej, soczyście zielonej łące, której trawy i rosnące wśród niej kwiaty pokryte były rosą i pajęczynami. Powietrze wpływające do wnętrza było świeże i dało się nim swobodnie oddychać, odstawiłem zatem trzymany w ręku aparat tlenowy. Z nabitą kapiszonówką w jednej, a z maczetą w drugiej ręce wydostałem się wreszcie z wehikułu. Oddaliłem się od niego na kilka kroków, zawiesiłem maczetę u pasa i rozejrzałem się z ciekawością dookoła.
    Widok, który się przede mną roztaczał, oczarował mnie zupełnie, po prostu zapierał dech w piersiach. Z tego powodu stałem przez dłuższy czas nieruchomo, rozkoszując się pięknem i przedziwną harmonią tego niezwykłego świata. Przeogromna łąka schodziła na zachodzie wprost do rozległego jeziora, odległego od wehikułu o kilkadziesiąt metrów, a wokół tej trawiastej przestrzeni, którą można było nazwać wielką polaną, o rozmiarach jakichś stu osiemdziesięciu na trzysta pięćdziesiąt metrów, rozpościerały się z trzech stron ściany odwiecznej puszczy. Że była ona prastara, widać było na pierwszy rzut oka, o jej wieku świadczył bowiem ogrom rosnących na skraju polany drzew. Nad lasem wysoko w górze jaskrawo świeciło ogromne, żółte i gorące słońce, a od strony puszczy dobiegały głośne ptasie trele, na które to odgłosy dopiero teraz zwróciłem uwagę.
    Rozglądałem się bacznie dookoła, jednak nie zauważyłem na polanie większych zwierząt, być może przybycie mojego wehikułu je wypłoszyło, a może żerowały nocą. Chociaż raczej nie, gdy się dobrze wpatrzyłem w dal, na wschodnim krańcu polany ujrzałem nieliczne stadko zwierząt wielkości naszej sarny. Odległość od nich była jednak zbyt duża, promienie zawieszonego nad lasem słońca świeciły mi prosto w oczy i ograniczały widoczność, a trawy rosły zbyt wysoko, abym mógł z całą pewnością stwierdzić, co to są za stworzenia.
    Zaintrygowało mnie jednak coś innego, kiedy wpatrywałem się w ogromne słońce. Z cegłowskiego lasu startowałem przed godziną piątą rano, w tym świecie musiało być jednak już daleko później, a to po prostu znaczyło, że po przeskoku nie trafiłem w ten sam czas dobowego obrotu Ziemi, chociaż wydawało mi się, że pora roku jest ta sama. Jednak w tej sytuacji będę musiał ustalić to wszystko bardziej szczegółowo.
    Łąka, na której stałem, żyła swoim życiem. Nad trawami unosiły się licznie owady, wśród przelatujących tu i ówdzie motyli udało mi się, ku swojemu zdziwieniu, rozpoznać i takie, które były podobne do znanych mi rusałek, sfinksów i bielinków. Wokół dało się słyszeć nieustające brzęczenie o różnorakiej tonacji i natężeniu – w ten sposób dawały o sobie znać rozliczne, pobudzone ciepłem słonecznych promieni owady. Kierując wzrok ku źródłom dźwięku, odkrywałem pszczoły, trzmiele, osy i szerszenie, najgłośniej jednak dawały o sobie znać żuki i muchy, nieco cichsze były inne owady. Natomiast w niższym piętrze traw żerowały chyba tysiące koników polnych i szarańczaków – pryskały one pod moimi stopami całymi niezliczonymi hordami. Za tym całym owadzim światem uganiały się tu i ówdzie ptaki. Wszystko to wyglądało na jakąś rajską sielankę: zwierzęta, owady, nieprzebyta puszcza, ale czy to są jedyni mieszkańcy tego świata? A może żyją tu także jakieś istoty myślące? Tknięty tą myślą, obrzuciłem wzrokiem okolicę, szukając jakichkolwiek śladów bytności istot inteligentnych. Ku mojej radości, było ich brak, żadnych budowli i budynków, nigdzie w powietrzu nie unosiły się dymy, puszcza nie wyglądała na zagospodarowaną, jezioro także, poza tym nie słyszało się żadnych odgłosów działalności takich istot, jak na przykład warkotu silników, w powietrzu nie unosił się także żaden powietrzny statek.
    Odetchnąłem z ulgą – ten świat wyglądał na bezludny, a widziane owady wydawały mi się znajome, co troszkę upewniało mnie w przekonaniu, że nie mógł to być świat równoległy do mojego. Żeby się jednak ostatecznie o tym przekonać, musiałem spotkać jakieś większe zwierzę. Odszedłem trochę dalej od namiotu, ciesząc się przy tym, że tak przyjemnie było maszerować wśród kolorowych kwiatów przez dziewiczą łąkę, rozkoszując się pachnącym ziołami powietrzem. Wędrując tak nieopodal wehikułu, dostrzegłem także inne mniejsze zwierzątka – były to chyba myszy, a może norniki lub ryjówki. Prawdopodobnie dwukrotnie dały o sobie znać szczekuszki lub jakieś inne małe ssaki bardzo do nich podobne. Tak, ten teren był niezwykle malowniczy, lecz ja nie mogłem się w tej chwili zachwycać krajobrazem i obserwować mieszkańców tego świata, gdyż miałem co innego na głowie.
    Po dokonaniu wstępnego rekonesansu powróciłem wolnym krokiem do mojego wehikułu i obejrzałem go teraz staranie. Ku mojej dużej uldze, nie ujrzałem żadnych śladów uszkodzeń tkaniny, aparatura też wyglądała na sprawną. Nie zwijałem jeszcze namiotu-wehikułu, ponieważ musiałem w jakiś sposób zaznaczyć miejsce „lądowania” w tym czasie i świecie. W tym celu odszukałem w bagażu siekierę, zawiesiłem karabin na ramieniu i udałem się do lasu, który był oddalony od miejsca wylądowania o około dziewięćdziesiąt metrów. Gdy już dotarłem do jego ściany, przekonałem się naocznie, że pierwsze wrażenie mnie nie myliło: to nie był las, lecz prastara, majestatyczna puszcza, na którą składały się olbrzymie dęby i kasztanowce, klony i graby, jesiony, sosny czy też sośnice. Rosnące wokoło mnie drzewa były tak ogromne, że tworzyły jakby galerię, a patrząc w mroczną i odległą leśną dal, dostrzec można było wśród majestatycznych kolumnowych pni inne, mniejsze, i tak w nieskończoność, aż ta drzewiasta różnorodność zlewała się w jedną całość i zatracała się gdzieś w przepastnej głębi pralasu. Puszcza nie była niezamieszkana, żyła swoim wewnętrznym życiem, docierały bowiem do mnie odgłosy trzepotu licznych skrzydeł, nawoływania się ptaków, stąpania i porykiwania jakichś zwierząt, szum liści i skrzypienie potężnych pni kołysanych lekkimi podmuchami wiatru, a czasami chrobot ocierających się o siebie konarów. Idąc teraz skrajem puszczy w stronę jeziora, mijałem rosnące nielicznie niezwykle grube świerki i jodły lub ukryte w cieniu leśnych olbrzymów orzeszniki, bursztynowce, jakieś wrzosowate i inne nierozpoznane jeszcze przeze mnie rośliny.
    W czasie tego spaceru udało mi się zobaczyć sporo jej małych mieszkańców, poczynając od łasic, koszatek, ropuch i żab, a na jaszczurkach i buszujących w leśnych trawach ptakach skończywszy. Wydawało mi się także, że gdzieś w leśnej głębi przemykały się cienie jakichś większych zwierząt. Patrząc tak w dal, ledwo uniknąłem spotkania z ogromną żmiją, a gdy wreszcie dotarłem do brzegów jeziora porośniętego w tym miejscu trzciną, w wodzie przy brzegu ujrzałem dużego węża, który okazał się być zaskrońcem, o czym świadczyła żółta plama na jego płaskiej głowie.
    W miejscu, do którego doszedłem, brzeg jeziora porastało sporo cienkich i wysokich drzewek, toteż wyciąłem jedno z nich i wyciosałem cztery paliki. Po przyniesieniu w pobliże namiotu zaostrzyłem ich końce i wbiłem je głęboko w ziemię na czterech jego rogach, w ten sposób oznaczając miejsce do powrotu. Gdy już wykonałem tę pracę, zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na rozbicie obozowiska. Po namyśle wybrałem widziane poprzednio dość sympatyczne miejsce nad brzegiem jeziora, wolne od trzcin, gdzie mogłem przenieść cały mój bagaż i wydostać z plecaka ponton. Skierowałem się teraz w tamtą stronę, chcąc je odnaleźć. Nie było to trudne i gdy stanąłem wreszcie w tym miejscu na brzegu jeziora, mój wzrok sięgnął dalej i odkryłem całą chmarę różnorodnego ptactwa pływającego na jego powierzchni. Ku swojej radości, rozpoznałem wśród nich kaczki i gęsi, jakieś kurki wodne, prawdopodobnie łyski, perkozy i łabędzie, wśród nich żerowały także inne, nieznane mi ptaki. Przestworza nad wodami jeziora zapełniały z kolei szybujące rybitwy i jakieś inne wodne ptactwo, zaś nad lekko pomarszczoną taflą jeziora unosiły się licznie ważki.
    W wodzie przy brzegu śmigały całe roje żerujących przy dnie małych rybek, czasami trochę dalej błysnęła srebrem jakaś większa. Widoczność była dobra – w miejscu, w które się wpatrywałem, woda była krystalicznie czysta, przejrzysta i niegłęboka, a dno pokryte piaskiem i małymi kamykami oraz w niektórych miejscach wodną roślinnością. To wszystko budziło przyjemne dla oka skojarzenia i zachęcało do kąpieli. Ukucnąłem i zanurzyłem ręce w jeziorze, przemyłem wolnym ruchem twarz, następnie, już w innym miejscu, nabrałem wody w mały składany kubeczek, który przezornie zabrałem ze sobą. Woda okazała się wyśmienita w smaku, była cudownie chłodna i pachniała jeziorem. Stojąc na brzegu, jeszcze raz rozejrzałem się dokładniej wokoło. Wodna przestrzeń rozciągała się bez przeszkód i gdzieś tam w nasłonecznionym i niezmierzonym bezkresie błękit wód jeziora zdawał się zlewać z błękitem nieba, natomiast po mojej prawej stronie majaczyło coś w oddali w lekkiej bagiennej mgiełce, która coś przede mną skrywała. Utkwiłem wzrok w rysującym się w oddali nieokreślonym kształcie i doszedłem do wniosku, że mogła to być wyspa albo jakieś odgałęzienie stałego lądu.
    Przyłożyłem do oczu lornetkę, zawieszoną na szyi i sprawdziłem teraz moje przypuszczenia. W odległości jakichś sześciuset–ośmiuset metrów wyrastała z jeziora sporej wielkości wyspa, która po dostaniu się na nią mogła użyczyć mi gościny. Z miejsca, w którym stałem, wyglądała tak, jakby była zrośnięta ze stałym lądem, ale to było tylko złudzenie, gdyż w rzeczywistości od lądu oddzielał ją szeroki pas wody skrytej na powierzchni mglistym całunem, co widać było wyraźnie w szkłach lornetki. W sytuacji, kiedy nie wiedziałem, w jaką erę geologiczną lub świat równoległy przerzucił mnie wehikuł, przebywanie na skraju tajemniczej puszczy nie było zbyt bezpieczne. Nie widziałem jeszcze co prawda dużych zwierząt, ale pewne było, że one w tym świecie także istnieją.
    Obrzuciłem uważnym spojrzeniem jeszcze raz brzeg w miejscu, w którym stałem; nie był zryty kopytami zwierząt, nie widać też było na piasku odcisków pazurów. Nie chciało mi się obchodzić całej polany w celu poszukiwania śladów, musiałem przecież pomyśleć o zabezpieczeniu mojego dobytku, jeśli chciałem powrócić do cywilizacji. Ponownie skierowałem wzrok na jezioro, chcąc się upewnić, czy i z tej strony nie zagraża mi niebezpieczeństwo, obawiałem się bowiem krokodyli lub jakichś dużych wodnych ssaków. Nic takiego jednak nie dostrzegłem, wróciłem zatem do wehikułu i w pierwszej kolejności przeniosłem nad brzeg ponton, później kolejno pozostały ekwipunek, a dopiero na samym końcu wymontowałem aparaturę z namiotu, zwinąłem wehikuł i przyniosłem to wszystko nad jezioro. Myszy wypuściłem na łąkę, zwracając im wolność, a ponton od razu napompowałem i przygotowałem do spuszczenia na wodę. Był pojemny – bo obliczony na sześć osób, tak więc nie obawiałem się, że się na nim nie zmieszczę z moimi rzeczami.
    Zepchnięty na wodę, załadowany został wkrótce ekwipunkiem i przedmiotami zabranymi przeze mnie w tę niezwykłą podróż. Następnie sam zająłem miejsce na gumowym pokładzie pontonu, po czym odepchnąłem się wiosłem od brzegu. Wiosłując miarowo, płynąłem powoli w stronę widzianej wyspy.
© 2004-2023 by My Book