[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Element Jedności
Element Jedności
Adam Łuczak
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 155 pages
Book cover: soft
Publication date:  April 2010
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-245-2
27.00 zł
ISBN:
978-83-7564-246-9
15.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    Wstałem jak wczoraj, o siódmej rano. Rachel przeciągała się jeszcze po łóżku, a Emily nadal spała. Udałem się do łazienki na poranną toaletę. Gdy wyszedłem, ubrany już w koszulę i krawat, czułem zapach świeżo parzonej kawy i tostów z kuchni. Przy stole siedziała córka, a żona nalewała mi właśnie kawy z dzbanka. Świetny smak, jak zawsze zresztą. Porozmawialiśmy krótko i musiałem niestety się zbierać. Gdybym wyszedł po ósmej, utknąłbym w korkach. Wszystko wziąłem? Zapakowałem się do samochodu w takim pośpiechu, jakby świat się kończył. Popatrzyłem na werandę. Rodzina macha mi na pożegnanie, na co odpowiadam posyłając im całusa przez szybę.
    Będzie dzisiaj gorący dzień. Temperatura już przekracza dwadzieścia stopni, a przecież jeszcze jest rano. Zaczynają tworzyć się korki. Centrum już jest zatłoczone, jednak docieram pod siedzibę firmy na czas. Wjeżdżam na podziemny parking. Ochroniarz już mnie zna i otwiera szlaban, mogę wjechać. Dziwne, na jego twarzy maluje się lekki uśmiech. Wąsaty Afroamerykanin w średnim wieku, pewnie miał wczoraj udany dzień i liczy na powtórkę. Parkuję w tym samym miejscu, co wczoraj. Obok mnie stoi już mercedes, pewnie szefa albo innej ważnej szychy z firmy. Fajnie, parkuję obok szefa; żeby jeszcze w innych aspektach pracy było tak lekko. Wjechałem windą na swoje piętro i wszedłem do pokoju, małej klitki zwanej moim biurem. Od razu zająłem się tym, co wczoraj: wklepywanie danych. Nic stresującego ani trudnego w pierwszych dniach pracy. Chcą poczekać, aż się wdrożę, dostanę wtedy ambitniejsze zadania. Po półtorej godzinie dostaję telefon. Pierwszy raz, odkąd tu jestem, dzwoni telefon. Patrzę, wewnętrzna linia, czyżbym zajął komuś miejsce na parkingu?
    – Pan Stevenson?
    – Przy telefonie.
    – Mówi Amy z recepcji. Dostałam właśnie wiadomość, że mam pana powiadomić o natychmiastowym stawieniu się w gabinecie pana Van Cronena.
    – Dziękuję bardzo, zaraz tam będę.
    Co to ma znaczyć? Znowu szef mnie wzywa? Czemu zostaję o tym powiadomiony w ten sposób? Nie mógł ktoś po prostu zajrzeć do mnie i dać mi znać? Po co angażowali babkę z recepcji całego budynku, żeby mi to powiedziała? Nie wiem i chyba się nie dowiem. Znam drogę, więc wstaję od biurka, biorę marynarkę i wychodzę. Pewnym krokiem zmierzam w stronę windy. To dziwne, na korytarzu nikogo nie ma. Rano, tuż przed dziewiątą było tu sporo ludzi, kręcili się po pokojach, ganiali gdzieś z papierami itd. A teraz? Nie słychać nawet rozmów przez telefon, pracy drukarek i komputerów w mijanych przeze mnie pokojach, słowem – nic. Jakby wszyscy wyskoczyli przez okna. Rozpłynęli się w powietrzu. Może teraz jest jakaś przerwa? Nie wiem, wielu rzeczy tutaj nie wiem i nie podoba mi się to. Może parę kwestii uda mi się wyjaśnić w gabinecie szefa. Ciekawe, co ode mnie chce? Może już awansowałem? Dostanę lepsze, bardziej ambitne zadania do wykonania? A może wczoraj coś spieprzyłem? W miarę upływu czasu w mojej głowie powstaje coraz więcej teorii na ten temat. Nic to, przywołuję windę. Dość długo czekam, jedzie aż z parteru; do mnie, na piętnaste piętro dociera po upływie minuty. W windzie wybieram numer trzydzieści jeden, jak wczoraj, i po upływie następnej minuty jestem już na miejscu. Wychodzę, przed wejściem stoją, jak wczoraj, goryle Van Cronena. Uśmiechają się lekko, jak wczoraj, gdy wracałem do biura. Zatrzymuję się przy nich i podnoszę ręce, by mnie obszukali. W odpowiedzi oni uśmiechnęli się jeszcze szerzej i stwierdzili, że to zbyteczne i mogę iść. Nie wiem, co mnie bardziej zdziwiło w tej sytuacji, ale poszedłem dalej. Przed otwarciem podwójnych drzwi gabinetu jeszcze się obejrzałem. Stali tam nadal i przyglądali mi się. Pociągnąłem za klamkę i powoli przestąpiłem próg. Ponownie utonąłem w mroku pokoju wypełnionego dymem z papierosów i smugą światła z wielkiego okna. Postać siedząca za biurkiem zaciągała się papierosem i wpatrzona była w okno; jakbym miał déjà vu, to wszystko przecież już raz widziałem. Zamknąłem drzwi i wtedy usłyszałem jego głos. Ten sam. Ten, który nie dawał mi spokoju od dobrych dwudziestu czterech godzin.
    – Witam, panie Stevenson.
    – Dzień dobry.
    – Wiesz, czemu cię wezwałem?
    – Nie, proszę pana.
    W tym momencie drzwi za moimi plecami otworzyły się. Weszło tych dwóch osiłków sprzed windy. Uśmieszki pozostały na ich facjatach, tak jak były. Stali tuż za mną, jakby chcieli mi przyłożyć. Czekam, co się stanie. Van Cronen mówił dalej.
    – Muszę ci to przyznać, niezłą historyjkę ci wymyślili. A może sam podsunąłeś im ten pomysł? Makler? Doprawdy, myślałem, że stać cię na więcej.
    Zamurowało mnie. Jak on? Skąd on? Kto mu o tym wszystkim powiedział? Setki myśli przelatywało mi przez głowę w ułamku sekundy.
    – Stevenson? A może powinienem powiedzieć Browning? Martin Browning? Poznaliśmy się już wcześniej. Ale pod innymi nazwiskami. Ostatnim razem widzieliśmy się jakieś siedem lat temu. Mówi panu coś nazwisko Calderon?
    I wtedy mnie olśniło. To Ramon Calderon! Gość, którego ścigaliśmy przez dwa lata. Międzynarodowy przestępca, ścigany przez Interpol, FBI i CIA, w której pracowałem od skończenia szkoły aż do poznania Rachel. Odszedłem dla niej. Nie mogłem dłużej ryzykować. Nie mogłem, zwłaszcza że pojawiła się Emily. Przez te kilka lat pracy w CIA poznałem świat. Poznałem życie, poznałem ludzi, którzy je odbierali, poznałem sam siebie. I przeraziło mnie to wszystko. Rodzina tak naprawdę utrzymała mnie przy życiu. Dla niej zrezygnowałem z pracy, nie mogłem się więcej narażać. Teraz oni są wszystkim, co mam. Bez nich nie istnieję. Sprawa Calderona była ostatnią, nad którą pracowaliśmy. Handlował narkotykami, miał w kieszeni połowę Ameryki Południowej. Jego wpływy sięgały nawet południa Stanów Zjednoczonych. Ścigaliśmy go miesiącami, nigdy nie nocował dwa razy w tym samym miejscu. Dotarliśmy do jego kryjówki w Kolumbii. Z naszych informacji wynikało, że tam będzie. Wywiązała się ostra strzelanina, kilkunastu ludzi ostrzelało biuro w jego rezydencji, skąd padały strzały. Gdy skończyło się piekło, które rozpętaliśmy, okazało się, że Calderona tam w ogóle nie było. Zabiliśmy dwóch ochroniarzy i jego ciężarną żonę. Winę wziąłem na siebie, mimo że byłem współ-dowodzącym całą akcją. W raporcie napisaliśmy, że zginęła od przypadkowej kuli w strzelaninie. Nikt oczywiście nie sprawdzał balistyki. Wkrótce po tej akcji poznałem Rachel i odszedłem z pracy w służbach. Przeszedłem całą procedurę zmiany nazwiska, danych, adresu itd. Udało mi się wszystko tak załatwić, żeby się nawet nie zorientowała, czym się do niedawna zajmowałem. I teraz, po siedmiu latach, znowu się spotykamy. Słynny nieuchwytny Ramon Calderon. Jak on mnie odnalazł? Cały praworządny świat go szuka, a on siedzi tu przede mną i gada do mnie.
    – Dawno temu odebrał mi pan coś, co należało do mnie. Czas wyrównać rachunki.
    Słyszałem, co mówi, ale nie chciałem rozumieć. W głowie miałem tylko dwie myśli. Z setek przelatujących przez mój umysł w ułamku sekundy zrobiły się nagle tylko dwie. Rachel. Emily. One są celem. Rzuciłem się w stronę Calderona, lecz czujni ochroniarze powstrzymali mnie i nie posunąłem się nawet o pół metra w stronę biurka jednego z największych przestępców tego świata. Wycofałem się, wyrwałem spod opieki i pędziłem co sił w stronę windy. Stamtąd od razu na parking. Czym prędzej do mojego wysłużonego dodge’a. Czym prędzej do domu. Oby nie było za późno…
    Wyjechałem z parkingu w pośpiechu. Franky, bo tak nazywał się ochroniarz opuszczający szlaban, puścił mnie od razu, widząc, jak szybko się zbliżam do wyjazdu. Z piskiem opon pojawiłem się na ulicy, prawie uderzając w pojazd jadący prawidłowo do świateł. Nie zważałem na czerwone, pieszych, nie zważałem na nic. Liczyło się tylko, aby jak najszybciej dostać się do domu. Kolejna ulica, uderzam bokiem w pojazd jadący koło mnie. Srebrny lexus, właściciel na pewno ma na ubezpieczenie. Parę razy musiałem mocno przyhamować, aby nie zaliczyć czołówki. Niemal zmiażdżył mnie autobus, po tym, jak kolejny raz wbiłem się na skrzyżowanie na czerwonym świetle. W wyniku mojej jazdy parę aut zderzyło się ze sobą, ale nikt poważnie nie ucierpiał. Przynajmniej tak mi się wydaje. Żadnego pieszego nie potrąciłem. Tego jestem już pewien. Skręcanie bokiem ze spaleniem gum przychodziło z podobną łatwością, jak podczas pracy w CIA. Uczyli nas takich ekstremalnych technik jazdy. Uczyli, jak szybko i bez zagrożenia życia docierać do celu. Po chodniku staram się nie jechać. Za często. Przecięcie toru jazdy rozpędzonej ciężarówki dostarczało nie mniejszej adrenaliny co wjazd na przejazd kolejowy po zamknięciu przegród. Moje prędkości na prostych i skrzyżowaniach dochodziły do dziewięćdziesięciu mil na godzinę, zakręty pokonywałem jadąc „zaledwie” czterdzieści. Nic mnie nie zatrzyma. Po upływie około dwudziestu minut docieram do domu. Dwadzieścia minut w godzinach szczytu. Normalnie jechałbym ze dwie godziny. Rekord nad rekordy.
    Okolica wygląda spokojnie. Przed domami nieliczni właściciele wyprowadzający psy, wszyscy ludzie są teraz w pracy lub szkole, kompletnie nic się nie dzieje. Oby nie było za późno. Dom wygląda na nienaruszony. Zatrzymuję samochód niedbale na podjeździe. Wbiegam na werandę, pociągam za klamkę, drzwi są otwarte… Niepewnym głosem wołam żonę, córka powinna być teraz jeszcze w przedszkolu. Wchodzę do salonu, nikogo nie ma, może wyszła? Po zakupy, do sąsiadów, po cokolwiek. Przeszukuję kolejne pomieszczenia na dole, wszędzie pusto, kuchnia, łazienka, ogród z tyłu domu. Nerwowo wbiegam po schodach na górę, sypialnia dziecka – nic, łazienki – nic. Pozostała nasza sypialnia…
© 2004-2023 by My Book