[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Aby o nich nie zapomniano. Wspomnienia
Aby o nich nie zapomniano. Wspomnienia
Jan Radożycki
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 440 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  maj 2007
Kategoria: biografie i wspomnienia
ISBN:
978-83-7564-353-4
29.90 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Gdy znalazłem się koło przystanku autobusowego, zatrzymał się przy nim zatłoczony samochód ciężarowy. Wysiadali z niego różni ludzie i ktoś spośród nich spostrzegłszy mnie zawołał, posługując się moim okupacyjnym pseudonimem:
    – Hej, Owczarek!
    Jak się okazało, był to Józef Czuchra, czyli „Orski”. Po zejściu z ciężarówki przywitał się ze mną słowami:
    – Cześć, Owczarek. Likwiduję wszystko, jadę do Krakowa.
    Nie widziałem się z nim pół roku, ale doszła do mnie informacja, jeszcze zanim przeniosłem się do Jarosławia, że był usilnie poszukiwany przez bezpiekę. Koło ciężarówki kręciło się wiele osób i obaj nie zdawaliśmy sobie sprawy, że zostaliśmy właśnie w tej chwili otoczeni przez ubranych po cywilnemu ubeków. Ledwie zdołaliśmy zamienić parę słów, nagle jeden z nich przystawił mi do piersi pistolet i zawołał:
    – Ręce do góry!
    Równocześnie dwaj inni pochwycili „Orskiego” za ramiona (najwidoczniej wiedzieli, że nosił przy sobie dwa pistolety) i w ten sposób go obezwładnili. Z jego kieszeni wyjęli oba pistolety, a u mnie, poszukując broni, znaleźli „trefną” literaturę (ulotki antykomunistyczne, w rodzaju: „Precz ze Stalinem”, „Precz z komuną” itp.). Zabrali nas, prowadząc w pewnej odległości od siebie, w kierunku ul. Jagiellońskiej, do mieszczącego się tam (pod nr 13) Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Po drodze przypomniałem sobie swoją dawną rozmowę z „Orskim”, kiedy mówił mi, że nigdy nie da się wziąć żywcem. Pomyślałem, że jednak się mylił i los zrządził inaczej, ale jak się wkrótce miało okazać, to ja byłem w błędzie.
    Po zaciągnięciu nas na samą górę tego trzy- czy czteropiętrowego gmachu rozkazano nam wszystko wyjąć z kieszeni i rozebrać się do naga. Staliśmy przy krótszym boku prostokątnego stołu. Przy mnie położono moje rzeczy (ulotki, kenkartę, chusteczkę, bilety), a przy „Orskim” jakieś drobiazgi wyjęte z jego kieszeni. W trakcie tych czynności obrzucano „Orskiego” obelgami:
    – Ty sk… synu, czeka cię stryczek! Z tych pistoletów chciałeś do nas strzelać!
    „Orski” jednak zachowywał, jak zwykle, zimną krew i z całym spokojem oświadczył, że są nie nabite i wdał się w żywą rozmowę z ubekami, przekonując ich, że jeszcze nie wszystko stracone, gdyż można dojść do porozumienia i razem walczyć o demokrację. Sam bowiem też jest demokratą. Przez cały ten czas w ogóle się mną nie interesowano. Rozmową „Orski” tak zaprzątnął uwagę ubeków, że zupełnie zapomnieli o leżącym na stole jednym z jego pistoletów. Widocznie „Orski” od razu go dostrzegł i postanowił ich myśli całkowicie skierować na dyskusję, dopóki się nie ubrał. Ja także, idąc za jego przykładem, włożyłem na siebie ubranie, choć nie mieliśmy na to pozwolenia. Już ubrany, „Orski” błyskawicznym ruchem pochwycił pistolet i, oddawszy kilka strzałów, wybiegł w mgnieniu oka z pokoju. Instynktownie pobiegłem za nim, a w uszach dźwięczały mi jeszcze odgłosy strzałów i jęki zranionych czy ugodzonych śmiertelnie ubeków. Byliśmy jednak na trzecim lub czwartym piętrze i trzeba było jeszcze dostać się na dół. Gdy dobiegłem do pierwszego piętra, „Orski” był już na parterze, ale nie mógł wydostać się na zewnątrz, gdyż drzwi otwierał i zamykał strażnik na zabezpieczonym stanowisku i domagał się okazania przepustki, bez której nikogo nie mógł z budynku wypuścić.
     „Orski”, chcąc go zastraszyć, wypalił w jego kierunku, po czym ostrzeliwał się, gdyż nadbiegli inni uzbrojeni ubecy. Zobaczyłem, jak w wyniku strzelaniny padł na ziemię, śmiertelnie ugodzony, a pociski przeszywały go tak gęsto, jakby strzelano do niego z pepeszy. Wszystko to wydarzyło się w bardzo krótkim czasie. Wiedziony odruchem wróciłem pustymi schodami na górę na poprzednie miejsce, nie zauważony przez ubeków, zaabsorbowanych strzelaniną na parterze. Tymczasem w sali, z której uciekliśmy, nie było nikogo i przez krótką chwilę byłem tutaj zupełnie sam. Przyszło mi wtedy do głowy, żeby „trefne” materiały przełożyć na rzeczy zabitego „Orskiego” i czekać, co będzie dalej. Gdy tak stałem w napięciu przy stole, do sali wpadło dwóch rozwścieczonych ubeków. Jeden z nich wyciągnął broń i wycelowawszy do mnie, zawołał:
    – Zabiję tego sk… syna wspólnika!
    Przeżegnałem się jak przed niechybną śmiercią, lecz drugi ubek w ostatniej chwili podbił mu ramię:
    – Nie rób tego! On na pewno nam dużo powie!
    Wtrącono mnie następnie do piwnicy bez okien, gdzie panował kompletny mrok i harcowały szczury. Gdy ochłonąłem po tym wszystkim, zacząłem rozmyślać, jak się bronić. Nie wiem, jak długo mnie tu trzymano, i nie pamiętam, czy dano mi jakiś posiłek. W każdym razie miałem dość czasu, żeby szczegółowo przeanalizować swoją sytuację i obmyślić sposób obrony. Byłem kompletnie sam i po pewnym czasie zamieszkujące piwnicę szczury zacząłem traktować jak swoich „przyjaciół”.
    Z tej ciemnicy przeniesiono mnie następnie do jednej z cel, w których przebywali aresztowani akowcy i więźniowie polityczni. Było to wilgotne pomieszczenie piwniczne z maleńkim okienkiem pod sufitem, z drewnianymi pryczami i wąskimi przejściami pomiędzy nimi. Wskutek wielkiej ciasnoty i braku dopływu świeżego powietrza panował w niej okropny zaduch i nieznośny upał, tak że stale byliśmy zlani potem, nie mając przy tym żadnej możliwości umycia się. Wielką plagę stanowiły wszy, które mnożyły się w nieprawdopodobnym tempie, mimo że wybijanie ich stanowiło nasze całodzienne zajęcie. Jedzenie było bardzo liche – kromka czarnego chleba z jakąś lurą zwaną kawą zbożową na śniadanie i kolację oraz kasza na wodzie na obiad. Podawano je w nie nadających się do użytku, obitych miskach. Wśród więźniów rozeszły się już wieści o akcji „Orskiego”. Mówili oni pomiędzy sobą, że strzelanina spowodowana próbą ucieczki jednego z aresztowanych wywołała ogromne zamieszanie wśród personelu bezpieki. Olbrzymie wrażenie wywarła też na więźniach.
    Śledztwa oczekiwałem z wielkim niepokojem, gdyż obawiałem się, żeby przy tej okazji nie zdemaskowano mojego prawdziwego nazwiska. Dręczyło mnie również, że kolega Tomek Myrdak, zastanawiając się, co się ze mną stało, i nie wiedząc, że posługuję się fałszywymi dokumentami, może mnie szukać i dopytywać się o mnie, podając prawdziwe dane, co mogłoby w efekcie doprowadzić do rozszyfrowania mojej osoby. Bałem się też, że gdy wieść o śmierci „Orskiego” dotrze do Sanoka, tamtejsi ubecy mogą analizować jego otoczenie i odkryć, kim jest jego „wspólnik”. Niepokoiłem się również, że ubek, który mnie aresztował i widział „trefną” literaturę, może powiedzieć, do kogo należała. I wreszcie martwiłem się, że nie pamiętam daty swoich „urodzin” ze sfałszowanych dokumentów, co mogło wyjść na jaw przy podawaniu danych personalnych. Miałem jednak olbrzymie szczęście i wszystko potoczyło się po mojej myśli. Myrdak po prostu zorientował się, dlaczego zniknąłem, i wolał zachować milczenie, z Sanoka nie przyszły żadne demaskujące mnie informacje, sprawa trefnych ulotek w ogóle nie wypłynęła w śledztwie (jak się domyślałem, ubek, który wyjmował te dokumenty z mojej kieszeni, zginął zastrzelony przez „Orskiego”), a datę urodzenia w fałszywym dowodzie przeczytał niechcący sam śledczy, widząc, że kolejno podawane przeze mnie dane nie budziły zastrzeżeń.
    W śledztwie nie przyznałem się, by mnie cokolwiek łączyło ze współaresztowanym człowiekiem. Twierdziłem, że jego spotkanie ze mną było zupełnie przypadkowe: po prostu zapytałem pierwszego z brzegu pasażera, czy ta ciężarówka jedzie do Krakowa i czy mógłbym się przysiąść. Chciałem się tam udać, korzystając z przerwy świątecznej, ażeby kupić tytoniu i sprzedając go potem, poprawić swój bardzo lichy budżet domowy (moja pensja nauczycielska wynosiła zaledwie 800 zł miesięcznie – tyle kosztował wówczas 1 kg masła na rynku). Straszono mnie, że zostanę skonfrontowany z tym współaresztowanym „wspólnikiem”, który mnie zdemaskuje.
    – Lepiej więc – radzili – przyznać się samemu.
    Udając oczywiście, że nic nie wiem o jego śmierci, domagałem się tej konfrontacji, do której naturalnie dojść nie mogło. Sporo czasu zajęło sprawdzanie, skąd się wziąłem w Jarosławiu w czasie okupacji, skoro według mojej fałszywej kenkarty urodziłem się w Poznaniu. Twierdziłem, że zostałem wysiedlony przez Niemców i zamieszkałem w Jarosławiu na Artillerie Strasse 18 (wiedziałem, że budynek ten został doszczętnie zniszczony podczas działań wojennych w 1944 r.). Żyłem z opłat za egzaminowanie uczniów w ramach tajnego nauczania w różnych okolicznych miejscowościach. Gdy pytano o ich nazwiska, podałem szereg dobrze zapamiętanych nazwisk moich przedwojennych uczniów z Łodzi, zaznaczając, że są to pseudonimy. Nie wolno bowiem było w czasie okupacji, ze względu na bezpieczeństwo uczniów, posługiwać się prawdziwymi nazwiskami. Zadano mi jeszcze wiele innych kłopotliwych pytań, które kosztowały mnie sporo nerwów i nieprzespanych nocy. W celi jeden z więźniów o nazwisku Mickiewicz, (z zawodu – o ile pamiętam – inżynier) ostrzegł mnie, że sąsiednie miejsce na pryczy zajmuje kapuś, który z pewnością otrzymał zadanie rozpracowania mnie. Postanowiłem sytuację tę wykorzystać i przez niego upewniać ubeków, że jestem niewinny, gdyż zostałem aresztowany zupełnie przypadkowo. Sączyłem więc do ucha temu kapusiowi opowieści, jak to aresztowano mnie z zupełnie nieznanym mi osobnikiem, którego jedynie zapytałem o możliwość podwiezienia.
© 2004-2023 by My Book
×