[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Ostatni lot praptaka
Ostatni lot praptaka
Piotr Kirschke
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 191 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  październik 2006
Kategoria: powieść
ISBN:
83-89770-59-8
23.50 zł
ISBN:
978-83-7564-290-2
5.20 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
   Dziadek Budzisz wręczył mi ciężką dubeltówkę. Sam trzymał pod pachą jeszcze okazalszy egzemplarz broni myśliwskiej. Średnica jej lufy przewyższała znacznie kaliber ZU-23-2 – szybkostrzelnego działka przeciwlotniczego stanowiącego standardowe wyposażenie pododdziałów w Ludowym Wojsku Polskim.
   – Ja pójdę w prawo, a pan w lewo, pod te krzaki! – rozkazał.
   Że też dałem się namówić na nocne polowanie. Nigdy mnie nie ciągnęło do krwawych jatek. Gdyby jeszcze chodziło o ochronę ludności wsi terroryzowanej atakami agresywnego żbika lub rysia? Ale ja nie potrafiłem odmówić, kiedy zaproponowano mi zasadzenie się na borsuka.
   Wykonałem polecenie i zaczaiłem się we wskazanym miejscu. Trzymałem kurczowo rękojeść przydzielonej strzelby. Po chwili usłyszałem sapanie, mruczenie i łoskot łamanych gałęzi. Zwierzak wylazł ospale z zagajnika prosto na mnie. Dzieliła nas najwyżej długość pięciu luf. Gigantyczna sztuka! Wielkości dorodnego bernardyna! Sylwetka dość pokraczna, szare futro na grzbiecie mocno wyliniałe.
   Złożyłem się do strzału. Coś powstrzymywało mnie od pociągnięcia za cyngiel. Prześwitujące spod kłębów włosia błękitne oczy wypełnione były bezgranicznym przerażeniem. I te rozmiary! Borsuk to przecież ssak z rodziny łasicowatych, o krępym tułowiu, krótkich kończynach. Kto słyszał o tak ogromnym egzemplarzu? Przyjrzałem mu się jeszcze raz, dokładniej i… osłupiałem! Miałem przed sobą niezdarnie kucającego docenta Kwaszczuka przykrytego od góry, włącznie z głową, wilczą skórą! Nic z tego nie pojmowałem. Skąd on się tu wziął? Kto i po co go tak przebrał?
   – Niech pan nie strzela! Oni mnie do tego zmusili! – zawył rozpaczliwie.
   Ogólnie rzecz biorąc, nie miałem nic przeciwko docentowi. Obchodził się ze mną w przeszłości całkiem przyzwoicie. Czasami miałem wrażenie, że nie przydziela mi najciekawszych tematów. Ale żeby tak od razu z tego powodu go mordować? Odezwał się jednak we mnie sadystyczny instynkt właściwy katowi, któremu dostarczono na męki bezbronną ofiarę. Byłem panem jego życia i śmierci!
   – Co za „Oni”?! Kto?! Gdzie?! Kiedy?! Mów, gadzie plugawy! – wrzeszczałem.
   Nie poznawałem sam siebie. Co za słownictwo? Skąd mi się wziął ten gad, i do tego jeszcze plugawy?
   – Nie mogę powiedzieć! Będą się mścili na mnie i mojej rodzinie. Łaski! – skamlał.
   Podczołgał się do mnie i zaczął, w błagalnym geście, podejmować pod kolana. Próbowałem się wyrwać. Nic z tego, intensywność uścisku narastała. Miałem uczucie, jakby stalowe obcęgi miażdżyły mi łydki. Równocześnie ktoś inny zaczął mnie tarmosić za bark. Jest ich kilku! To wilkołacka zasadzka! Znamię na przedramieniu dziadka nie było przypadkowe, on jest jednym z nich! Wypuścili docenta z krzaków dla odwrócenia uwagi. Jestem osaczony!

   Potrząsany bark bolał mnie coraz bardziej. Rozwarłem szeroko powieki. Bezpośrednio pod moim nosem przesuwało się grube, wielce kosmate przedramię. Gęsty zarost miał jasnomiodowy kolor. Uspokoiłem się – nie słyszałem nigdy o wilkołakach blondynach.
   – Panie Andrzeju! Niech się pan obudzi! Na zewnątrz znowu coś się dzieje! – rozpoznałem głos Rożnowskiego.
   – Zaraz, zaraz! A gdzie docent?
   – Jaki docent? – nie rozumiał, o co chodzi.
   – O! Przepraszam, to mi się tylko śniło!?
   – Nie wiem, co się panu zwidywało, ale w ogrodzie ktoś się realnie kotłuje!
   – Aaaaa, to już idę!
   Poderwałem się i przewróciłem się jak długi. Zauważyłem zbyt późno, że moje nogi są ciasno splątane skłębionym kocem. To on trzymał mnie w żelaznym uścisku! Uderzenie potylicą o twarde klepki parkietu rozbudziło mnie ostatecznie. Mogłem teraz nieomylnie odróżniać jawę od snu. Spotkanie z Szefem było tylko nocną marą. Byłem zawiedziony. Pastwienie się nad bezbronnym przełożonym zaczęło mi sprawiać dziką przyjemność.
   Po chwili byłem ubrany i gotowy do akcji. Tym razem wykazałem się przezornością i zamknąłem za sobą drzwi klasy na klucz. Miało to utrudnić potencjalnemu żartownisiowi przeniknięcie do szkoły od strony ogródka. Dołączyłem do Rożnowskiego przed wejściem. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Zza węgła dochodziły głuche odgłosy trudne do zdefiniowania: ni to szarpaniny, ni to wzmożonego wysiłku ludzkiego. Brzmiało to bardzo niepokojąco. Na nasze szczęście nie szliśmy na wilkołaka z gołymi rękami. Dyrektor zabrał na tę okazję z graciarni dwa sękate paliki. Czyżby miał zamiar je wrazić w serce potwora? Wedle mojej skromnej wiedzy oręż ten skutkował w przypadku wampirów, i to pod warunkiem, że był wykonany z osiny. Tu mieliśmy do czynienia z poczwarą zupełnie innej kategorii! Tak czy owak, dzierżenie tej prymitywnej broni dodawało nam nieco otuchy. Spojrzeliśmy jeszcze raz na siebie, jak dwaj dzielni rycerze przed ostateczną walką z wielogłowym smokiem, i rzuciliśmy się za róg budynku.
   Zatrzymaliśmy się gwałtownie. Kołki wypadły nam z rąk! To, co rysowało się w srebrzystym świetle księżyca, było szokujące! Nienaturalnie poskręcany dziadek Budzisz balansował na jednej nodze niczym nadmiernie wyrośnięty bocian. Druga noga była wyprostowana i podciągnięta do góry. Nigdy bym się nie spodziewał, że żylasty staruszek jest w stanie wykonać tak zgrabnie gimnastyczną jaskółkę! Tajemnicę cudownego utrzymywania równowagi poznaliśmy po zbliżeniu się do delikwenta. „Tylna noga” uwięziona była w pętli z grubego powrozu, przeciągniętego przez jeden z haków znajdujących się pod oknem poddasza.
   – Panie dyrektorze! Ratunku! – wyjęczał.
   Zaczęliśmy uwalniać pojmanego. Nie było to trudne. Podciągnąłem wyżej uwięzioną kończynę, a Rożnowski szybko rozluźnił pętlę.
   – A to psi syn! – syczał uwolniony.
   – Raczej wilczy – poprawiłem go.
–    Przesunął sidełka! Czułem, że tu jeszcze przyjdzie, więc założyłem na niego samołówkę. Jakieś pół godziny temu usłyszałem podejrzane szmery. Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku. A tu łup! Mnie samego chwyciło!
   – Panie Stanisławie! Co pan znowu narobił. Mogło komuś nogę urwać! – Oburzony Rożnowski studiował skomplikowaną konstrukcję pułapki. Składała się ona z opisanego wcześniej powroza z pętlą na jednym, sporym głazem na drugim końcu oraz „mechanizmu wyzwalającego” w postaci deski, sznurka i sprężyny wyciągniętej chyba ze starego tapczanu. Nie bardzo wiedziałem, jak to urządzenie funkcjonowało, ale miałem przed sobą żywy dowód jego sprawności technicznej.
   – Eeee! Sam pan widzi. Nic mi nie urwało! – myśliwy odzyskiwał powoli pewność siebie.
   Rozejrzałem się dookoła. Zrozumiałem, co tu się odbyło. Dziadek zasadził się na werwolfa i założył wnyk przy okienku piwnicznym, nad którym widniał swego czasu złowrogi znak. Był jednak podczas tej pracy obserwowany. Obserwujący odczekał, aż konstruktor zasadzki poszedł do domu, i przesunął pętlę leżącą na ziemi o metr albo dwa, tak że nie spodziewający się niczego myśliwy stał się sam zwierzyną.
   – Kiedy byłem po wojnie w milicji, to jeden z przesłuchiwanych Niemców zeznał, że widział w maju czterdziestego piątego, jak coś tu zakopywano – usprawiedliwiał się.
   – Iii…? – zaciekawiłem się.
   – Przeczesaliśmy później dokładnie grządki. Nic nie znaleźliśmy. Może teraz pojawił się ktoś, kto wie dokładnie, gdzie tego „czegoś” szukać?
   
© 2004-2023 by My Book
×