[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Tybetańczyk
Tybetańczyk
Mateusz Piechulski
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 80 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  styczeń 2023
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-684-9
34.00 zł
ISBN:
978-83-7564-686-3
16.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
   Kilka tygodni po zaginięciu kardynała Uricho Maktashiego na lotnisku w Moskwie do miasta Lhasa, stolicy Tybetańskiego regionu autonomicznego przyleciał ksiądz Uritashi Wang. Nie wzbudzając niczyich podejrzeń, przeszedł przez kontrolę celną. Miał ważny paszport, według którego urodzony był w roku 1949 w mieście Shantou, a zamieszkały na co dzień w Pekinie. Kupił bilet na autobus i pojechał do jednej z kilku wiosek otaczających miasto Lhasa. Spotkał się tam z niejakim Xang Zee, obywatelem chińskim pochodzenia japońskiego.
   Xang Zee był człowiekiem, jakich w każdym kraju wielu – z gatunku „zawsze, wszystko, o każdej porze”. Nieważne, czy potrzebowałeś nowej tożsamości, paru butelek wykwintnego trunku, dyplomu dobrej uczelni dla swojego syna czy kryjówki lub giwery w razie niebezpieczeństwa. Dla niego nie było rzeczy niemożliwych. Wszystko zależy, jak wszędzie, od ceny.
   – Witaj, Xang.
   – Witaj, Uritashi.
   – Potrzebujesz czegoś, bracie, czy przyjechałeś mnie odwiedzić? – zapytał Xang.
   – Bardzo bym chciał jeździć w odwiedziny, ale to nie leży w mojej naturze – odparł Uritashi.
   – A więc czego potrzebujesz? – zapytał Xang.
   – Potrzebuję dojścia do klasztoru buddyjskiego na granicy Tybetu, wiesz którego? – odpowiedział Uritashi.
   – Wiem, wiem, ale bracie, to nie jest takie łatwe, jak się wydaje. Raz, że jest daleko, głęboko w górach, a dwa, wstąpić do nich to nie zapalić lampkę u pomnika Buddy. A poza tym tam jest taka wieża, którą oni nazywają wieżą śmierci, uznają cię jeszcze za jakiegoś Bóg wie kogo – odparł lekko zszokowany Xang.
   – Co? Wieża śmierci?! Za kogo mnie uznają, mordercę, nosiciela śmierci?! Przecież ja tam jadę oddać się modlitwie. – odparł rozbawiony Uritashi.
   – Taa… modlitwie. Raczej biznesowi. No, może ewentualnie chcesz się ukryć przed ręką sprawiedliwości – powiedział z przekąsem Xang.
   – Nie chcesz, to nie wierz, nie musisz. Masz tam jakieś dojścia czy nie? Bo jak nie, to spadam i jadę szukać kogo innego albo załatwię to na własną rękę – odparł lekko poirytowany Uritashi.
   – Na własną rękę, to ty możesz kij do szczotki włożyć. Pierwsza kontrola cię zatrzyma i skończysz w chińskim więzieniu – powiedział z przekąsem Xang.
   – Krótko, załatwisz mi to czy nie!? – odparł już wściekły Uritashi, kierując się ku wyjściu.
   – Spokojnie, spokojnie, załatwię, ale to kosztuje i potrwa – uspokoił Uritashiego Xang.
   – Ile? – zapytał Uritashi.
   – No, ze sto pięćdziesiąt tysięcy jenów – odparł Xang.
   – Ile? Oszalałeś?! – krzyknął Uritashi.
   – Po pierwsze nigdy, ale to nigdy nie mów, że oszalałem. Takie są stawki; chcesz, szukaj taniej. U mnie w cenie masz wszystko: przejazd do klasztoru, wszystkie papiery, żeby cię tam wpuścili, zgodę na wstąpienie do konwentu, łapówki dla instytucji rządowych, z lokalną policją na czele, no i wynagrodzenie dla mnie. Ja za darmo nie pracuję, nie jestem instytucją charytatywną. To wszystko kosztuje i trwa, co ty sobie myślisz, że to zajmie dzień czy dwa. Przy dobrych obrotach przynajmniej tydzień, a zazwyczaj dwa razy tyle. No i nocleg u mnie, przecież gdzieś cię muszę „przechować” do czasu załatwienia formalności – wygłosił monolog Xang.
   – Ile? Dwa tygodnie?! Przecież to absurd… Płacę ci trzysta tysięcy jenów od ręki i załatwiasz mi to w maks pięć dni – odparł poirytowany Uritashi.
   Xangowi po słowach „trzysta tysięcy” zaświeciły się oczy, jak w bajkach czy komediach, gdzie ludziom na wieść o wysokiej sumie pieniędzy do zdobycia oczy zamieniają się w symbol dolara.
   – No dobrze. Nasz klient, nasz pan – odparł podekscytowany Xang.
   – A, i jeszcze jedno, nie chcę tego waszego chińskiego żarcia. Niech ta twoja małżonka upichci coś dla ludzi – zażyczył sobie Uritashi.
   – Możesz być spokojny, moja żona świństw nie gotuje – odpowiedział Xang. – No, to napijmy się za powodzenie interesu – dodał.
   Następnego poranka Xang udał się do Lhasy, do komendantury regionu autonomicznego Tybetu, aby spotkać się z jej zwierzchnikiem Mi Xang Lee.
   – Witaj, Lee.
   – Witaj, Xang. Czego potrzebujesz?
   – Pozwolenia na wjazd do prefektury Qamdo i jej stolicy, Karub. Potrzebna mi jest także jednorazowa przepustka do komendanta Mi Tanga – wyjawił litanię potrzeb Xang.
   – Wygórowane masz potrzeby. Hmm… Nie wiem, czy będę mógł ci pomóc – odparł z przekąsem Lee.
   – Eee, co to dla ciebie. Dla ciebie to jak splunąć, a dla mnie jest to bardzo ważne, bez tego nie ruszę dalej – odpowiedział Xang.
   Co on znowu knuje – pomyślał Lee. Ale jako że jest to człowiek, jak na kraj i region, w którym jest komendantem, dość nowoczesny, zapytał Xanga tylko o jedno:
   – Ile?
   – Co ile? – zapytał Xang.
   – Ile dla mnie – odrzekł Lee.
   – Dwadzieścia tysięcy jenów – rzucił Xang.
   – Mało. – Lee pokręcił z niezadowoleniem głową.
   – To ile? – dopytywał się Xang.
   – Czterdzieści tysięcy jenów i tysiąc dolarów.
   – Ile?!
   – Przecież ja cię nie zmuszam, możesz spróbować się tam dostać na własną rękę, ale albo zostaniesz zatrzymany, albo zabity. Twój wybór – odpowiedział z kamienną twarzą Lee.
   – Trzydzieści tysięcy jenów i tysiąc dolarów, i ani jena więcej, ty zdzierco – wykrzyczał Xang.
   – Stoi, ale kasa od ręki, ja się w handel ratalny nie bawię – odparł usatysfakcjonowany Lee. – Przyjdź za dwa dni do mnie do domu, będę miał wszystko, czego potrzebujesz – dodał.
   – Kiedy?! Ja tego potrzebuję na już – zirytował się Xang.
   – Xang, to jest kilkanaście telefonów, parę rozmów, kilka spotkań, ja tego nie wyjmę z kieszeni, mogę ci to załatwić najwcześniej na jutro, pasuje? – zapytał Lee.
   – OK, niech ci będzie, ale dokumenty mają być zrobione na tip-top top, żadnej fuszerki. Raz jak mi podobną sprawę załatwiałeś, to mało bym martwy w Mekongu nie wylądował – odparł Xang.
   – A że się zapytam, na co ci te dokumenty? – usiłował drążyć temat Lee.
   – Nie twój interes, rozumiesz?
   – Weź, nie hulaj, bo się rozmyślę. Pamiętaj, że ja też ryzykuję.
   – Słyszałeś o zaginięciu tego japońskiego kardynała na lotnisku w Moskwie? – zapytał Xang.
   – Nie – odparł Lee.
   – No jak to nie, wszystkie gazety i stacje telewizyjne o tym trąbiły.
   – Aaa, to ten spaślak Makatashi, czy jak mu tam. No nie mów, jest tutaj? Załatwiasz to dla niego? Ile z tego masz? – Lee zadał Xangowi serię pytań, choć nie liczył specjalnie na odpowiedź.
   – Pomidor, pomidor, jak mówi mój polski przyjaciel, jak nie chce na coś specjalnie odpowiadać – krzyknął Xang w stronę Lee.
   – Dobra. Spokojnie. Pamiętaj, jutro punkt dwudziesta u mnie, będę miał dla ciebie te papiery.
   – OK, to do jutra. – Xang się pożegnał, po czym udał się w kierunku największego bazaru z odzieżą religijną w Lhasie.
   No nie wierzę, po prostu nie wierzę, Chińczyk pomaga ukryć się Japończykowi, świat się przewraca do góry nogami – pomyślał z uśmiechem na twarzy Lee.
© 2004-2023 by My Book
×