[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Weteran
Weteran
Dominik Popek
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 176 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  styczeń 2022
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-658-0
30.00 zł
ISBN:
978-83-7564-657-3
15.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
   Ta popołudniowa wizyta na Manhattanie zupełnie nie odpowiadała Michele. Najważniejszym tego powodem był fakt, że jego żona Adriana była w dziewiątym miesiącu ciąży i w każdej chwili mogła urodzić jego, ich pierwsze dziecko. Michele Leone był tym faktem mocno przejęty i już nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu. Adriana czekała tam pod opieką siostry i najbardziej zaufanego człowieka, a zarazem kuzyna jej męża, który z niemal odpalonym silnikiem samochodu był gotowy na interwencję w przypadku nagłego i jednocześnie spodziewanego porodu.
   Wiceszef Rodziny Leone miał jednak do wykonania bardzo ważne zadanie, które w hierarchii priorytetów – z czego nie był dumny – wyprzedzało nawet przyjście na świat jego pierworodnego syna. Tym zadaniem był nadzór zamachu na bossa klanu, wuja Gaetano Leone.
   Pozycja siedemdziesięcioletniego bossa w strukturach nowojorskiej mafii drastycznie spadła na przestrzeni ostatnich miesięcy. Wszystko zaczęło się na początku roku, kiedy dobrze znani mu agenci FBI, nękający go przez wiele lat, zapukali do jego drzwi, przychodząc z regularną wizytą. Tym razem ich najście nie było jednak groteskowe jak zazwyczaj, na co wskazywał już ton głosu, jaki rozbrzmiewał w głośnikach domofonu. Na wypowiedziane twardo słowa: „mamy nakaz aresztowania pana” Gaetano Leone odpowiedział jedynie zbywające i jednocześnie zrezygnowane „OK”. Po czym wpuścił gości do środka.
   To, co jednak najbardziej rozzłościło Michele oraz cały klan, wydarzyło się dopiero później. Pomimo trwającej sprawy, po której zakończeniu Gateano miał pójść siedzieć do końca swojego życia; pomimo faktu, że głównymi dowodami były nagrania z podsłuchu w jego domu, szef Rodziny Leone widywany był w towarzystwie agentów federalnego biura śledczego w nowojorskich restauracjach. Elita klanu zaczęła się zgadzać co do jednego – Gaetano może chcieć pociągnąć na dno i pogrążyć za sobą kilka osób. Martwić miał się o co przede wszystkim nielubiany przez niego Michele. Chociaż był jego zastępcą, wuj nigdy nie żywił sympatii do swojego bratanka. Poróżnili się wielokrotnie, ich trudne relacje były często tematem nieoficjalnych rozmów kapitanów klanu. Trzydziestojednoletni Michele, którego „druga” rodzina właśnie miała się powiększyć, nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek ryzyko odsiadki. Wręcz przeciwnie – miał zamiar przejąć biznes. Zagarnąć władzę i będąc nowym wodzem, wskrzesić przygasłą potęgę Rodziny Leone. Tylko stanowcze ruchy kształtują nowych przywódców. Paradoksalnie – także wielkich przegranych.
   Bracia Imperioli przeładowali broń, kierowca nieco przyspieszył. Gaetano i jego ochroniarz właśnie zamknęli drzwi samochodu, zmierzając w stronę restauracji. Zimne powietrze nadawało pędu opadającym płatkom śniegu, niebo ciemniało – światło miastu dawały jedynie uliczne latarnie. Bmw zatrzymało się na środku ulicy, prostopadle do stojącego na chodniku lincolna. W sekundę z auta wybiegli żołnierze, pewnie zmierzając ku odwracającemu głowę Gaetano i sięgającemu po broń ochroniarzowi, który dostrzegł ich chwilę wcześniej. Ulica jakoby zamarła. Słychać było jedynie szybkie, twarde kroki braci Imperioli, a chwilę później wystrzały z coltów, które trzymali wysoko wyciągnięte od momentu opuszczenia samochodu. Upadając na ziemię, Gaetano zdążył jeszcze spojrzeć w stronę samochodu napastników. Nie dostrzegł jednak w nim jakichkolwiek twarzy, bo widok ten w sekundę zasłonił mu rozmazany obraz brązowego płaszcza, czarnej rękawiczki i srebrnej broni, której lufa spoglądała prosto w jego oczy. Oddał ostatni ciężki oddech, tuż nad jego ustami uniósł się kłąb pary. Padł strzał. Gaetano dostał w okolice mostka, pośrodku klatki piersiowej. W ostatniej chwili zabójca opuścił nieznacznie pistolet.
   Bez specjalnego pośpiechu, ale raczej szybkim krokiem zabójcy wrócili do samochodu, który od razu opuścił miejsce zbrodni. Chwilę później z restauracji wybiegło kilka osób, zaciekawionych źródłem strzałów, słyszanych w środku.
   W uciekającym bmw panowała cisza. Bracia Imperioli nie byli specjalnie przejęci samym zabójstwem, raczej rangą i pozycją zabitego mafiosa. Rafael coraz bardziej kaszlał, czym irytował siedzącego z przodu Michele. Wiceszef, który właśnie mianował się bossem Rodziny, miał zamiar pochwalić swoich żołnierzy, kiedy dostał sygnał na pager.
   – Zatrzymaj się przy najbliższej budce telefonicznej – rozkazał kierowcy po tym, jak zobaczył numer telefonu w wiadomości.
   Gdy samochód się zatrzymał, Michele Leone niemal wybiegł, spiesząc się do wolnego automatu. Kierowca oraz bracia Imperioli spoglądali nerwowo przez szyby. Nie na rękę było im zatrzymanie się na ulicy podczas ucieczki z miejsca morderstwa, dwie przecznice dalej.
   Michele trzymając już słuchawkę przy uchu, szybko oddychał, przestępując z nogi na nogę. Wreszcie głos w telefonie przerwał sygnał.
   – Halo? Tu Michele.
   – Cześć, gratulacje! Zostałeś ojcem – oznajmił wesoły głos Ala, kuzyna Michele.
 
   Otworzył oczy. W uszach wciąż brzmiała mu melodia „It was a very good year” w wykonaniu jego ulubionego piosenkarza, z którym łączyło Michele, że ojciec Franka, podobnie jak jego, urodził się w Lercara Friddi na Sycylii.
   Pot lał się po dokładnie ogolonej twarzy Michele Leone. Lekko poprawił ostatnie włosy, jakie pozostały mu jeszcze na górze głowy. Oddychając również ustami, czuł się lekko zdyszany, jakby właśnie wrócił z biegania. Położył ręce i splótł palce na brzuchu, który wyraźnie wypychał ciemnozieloną polówkę Tommy’ego Hilfigera.
   Od zawsze grał bezkompromisowego, twardego gangstera, z którym każdy, absolutnie każdy musiał się liczyć. Wydawało mu się, że takim człowiekiem jest – odpornym na wzruszenie. Dopiero teraz, mając przed oczami widmo śmierci, dojrzał u siebie zalążek wrażliwości. Musiał mieć go całe swoje życie, ale dopiero w chwili gdy pogodził się z jego końcem, zdał sobie z tego sprawę. Uświadomił sobie, że tak naprawdę najważniejsze momenty jego egzystencji były związane z jego najbliższymi i że reagował wówczas tak jak każdy.
   Kilka minut temu czterdziestodziewięcioletni Michele Leone oraz blisko czterdziestu innych pasażerów boeinga lecącego z Newark do San Francisco dowiedziało się o katastrofie, jaka miała miejsce w Nowym Jorku, i rozbiciu symboli miasta. To nie „był dobry rok” dla Ameryki, obecna sytuacja w „Wielkim Jabłku” przypominała raczej obrazek płonących bliźniaczych wież World Trade Center z okładki debiutanckiej płyty Jeru The Damaja. Podróżujący wespół z bossem jednej z nowojorskich Rodzin ludzie szybko domyślili się, że przejęcie ich samolotu, mające miejsce chwilę wcześniej, musi być z tym faktem powiązane. Podróżni przenieśli się na tył stalowego ptaka, gdzie najodważniejsi wyszli z inicjatywą odbicia sterów. Okazało się, że wśród nich jest były kontroler lotów, który w przypadku przejęcia samolotu będzie mógł spróbować nawiązać kontakt z wieżą i bezpiecznie usadzić samolot. We współpracy ze stewardessami zaczęto gromadzić wszystko, co mogłoby posłużyć jako broń – głównie były to sztućce oraz wrzątek, który przygotowały zapłakane dziewczyny z obsługi samolotu.
   Podczas gdy grupa ludzi szykowała atak, pozostała część pasażerów powoli godziła się z najgorszym. Niektórzy płakali, pary padały sobie w ramiona. Inni odmawiali różaniec, starsi trzymali się za ręce i smutnymi oczami, wypełnionymi łzami, spoglądali bez wyrazu przed siebie. Prawie każdy dzwonił do najbliższych, by powiedzieć po raz ostatni, jak bardzo ich kocha.
   Michele Leone, który nie brał udziału w próbie odbicia sterów boeinga, usiadł na swoim miejscu. Nie miał już ochoty na śniadanie, zaserwowane mu tuż przed rozpętaniem przez terrorystów zamieszania na pokładzie. Z miną, która była mieszanką smutku i złości, wspominał swoje dojście na szczyt w strukturach nowojorskiej mafii i narodziny swojego syna, który dziś nie potrzebował już o nic się martwić. Wiele interesów Rodziny Leone było legalnych i osiemnastoletni Lorenzo nigdy nie będzie musiał babrać się we krwi jak on. Michele był pewny, że jego consigliere, Al Valco, umiejętnie i z zimną krwią pokieruje tasowaniami w hierarchii Rodziny, dbając również o przyszłość najbliższych swojego kuzyna. Michele nie chciał, by Lorenzo musiał iść w ślady ojca, po ścieżce kariery usłanej nielegalnymi działaniami.
   Na pokładzie zapanowało poruszenie. Kilku pasażerów uzbrojonych w części serwisu obiadowego z gniewem ruszyło na wyznaczonego do ich zastraszania terrorystę z, jak się okazało, atrapą bomby przywiązaną do pasa. Dwóch pierwszych pasażerów obezwładniło go, kiedy pozostali rozpoczęli taranowanie drzwi kabiny pilota. Gdy w końcu do niej wtargnęli, zobaczyli przed sobą kolejnych dwóch porywaczy. Jednego, który stanął przed nimi gotowy do walki, oraz drugiego odmawiającego salat. Obaj mieli przerażone twarze, w których dostrzec można było jakąś szaloną dumę. Wszystkie osoby lecące tym samolotem łączyło jedno. Strach. Tymczasem pikowali z coraz bardziej zwariowaną prędkością i byli coraz niżej. Kiedy pasażerowie rzucili się na terrorystów z kokpitu, maszyna haczyła już o drzewa, spadając ku ziemi.


* * *


   Z dzieciństwa pamięta głównie ból i strach. To były dwa przeważające uczucia, towarzyszące mu wszędzie – w szkole, na ulicy, a także w domu.
   Był jedynym synem Slobodana Popovica, człowieka, który brał czynny udział w historii Jugosławii, a dokładnie w historii jej rozpadu. Na początku lat dziewięćdziesiątych Slobodan walczył na ziemiach Chorwacji oraz Bośni i Hercegowiny. Był członkiem legendarnych „Tygrysów”, człowiekiem Željko Ražnatovica, choć w przeciwieństwie do sporej części tej organizacji nie został do niej zaangażowany przez przynależność kibicowską. Piłka nożna zupełnie nie interesowała Slobodana, który zajmował się wcześniej głównie rozbojami i kradzieżami na ulicach Belgradu. Tą drogą trafił do „Tygrysów”, a z misji ich reprezentowania nie zdołał już nigdy wrócić.
   Slobodan Popović brał udział w owianej złą sławą masakrze w Vukovarze. „Tygrysy” rozstrzelały wówczas wielu pacjentów, przede wszystkim chorwackich żołnierzy, zostawiając za sobą jedynie pobojowisko trupów. Nienawiść do nich i do Bośniaków była motywem przewodnim agresji Serbów, których jedyną radość stanowiło zdobywanie skalpów i przelewanie krwi znienawidzonych wrogów. W domu, dla najbliższych, Slobodan również był agresywny, twardą ręką wychowywał Vladana. Bicie syna było na porządku dziennym, aczkolwiek dla Slobodana zbędny był kij czy pas. Był w stanie niemal rzucać synem, kiedy ten sprawiał kłopoty. I tak Vladan wyrastał w domu, gdzie bił go ojciec, który niedługo później zginął podczas bośniackiej wojny. Czasy były niespokojne, a jedyną nadzieją dla chłopaków podobnych Vladanowi była piłka nożna. To była ich jedyna miłość, pasja, nadzieja, że opuszczą nękane bombami miasta i dadzą swoim rozpaczającym matkom trochę radości.
   Kilkunastoletni Vladan był wysoki jak na swój wiek i chudy. Najczęściej stał na bramce, choć bardzo lubił też grać jako napastnik. Im był jednak starszy, tym kariera piłkarza stawała się dla niego utopią niemożliwą do spełnienia. Został sam z matką, w domu się nie przelewało, a oboje potrzebowali napełnić talerz czymś więcej niż sypiącym się z sufitu tynkiem.
   Gdy Vladan i jego koledzy dowiedzieli się o masakrze w Vukovarze, zamiast przerażenia na ich twarzach pojawiła się fascynacja. Podobnie jak „Tygrysy”, byli opętani żądzą czystek etnicznych, przeświadczeniem o serbskiej wyższości, a na domiar złego idolem każdego z nich, zamiast ubóstwianego dotychczas napastnika Jugosławii Darko Pančeva, stawał się po seansie „Goodfellas” Joe Pesci, a właściwie Tommy DeVito. Świat przemocy pochłaniał ich umysły, każdy z nich chciał być wielkim gangsterem.
   Mając piętnaście lat, Vladan dokonał pierwszej kradzieży. Kobieta, na którą napadł, uratowała się przed złodziejem dzięki pomocy przechodniów, a Vladan poniósł drobne konsekwencje. Kara w żaden sposób nie poskromiła jednak jego zapędów. Nadal wdawał się w bójki, czego efektem była po jakimś czasie blizna nad prawą brwią, gdzie raz został trafiony lekko nożem. Z kolegami dokonywali drobnych kradzieży, już znacznie ostrożniej i zarazem z dużo lepszymi efektami, niż miało to miejsce podczas przestępczej inicjacji.
   Gdy wrócił na ulicę, przez dłuższy czas dokonywał z kolegami drobnych kradzieży, już znacznie ostrożniej i zarazem z dużo lepszymi efektami, niż miało to miejsce podczas przestępczej inicjacji. Jego szajka włóczyła się całymi dniami po ulicach Belgradu, żyjąc życiem drobnych rzezimieszków z dnia na dzień. Miłość do piłki nożnej jednak nie przeminęła. Vladan i jego ekipa, w skład której od zawsze wchodził rówieśnik, mięśniak Dejan, jego młodszy o rok brat Ivica, sprinter Milan oraz gruby Zlatko, przez tego ostatniego trafiła na stadion. Zlatko słyszał o wielkich rozróbach kibicowskich mających miejsce na ulicach Belgradu i każdy z nich zapragnął zobaczyć na żywo świat szalonych kibiców, który dla każdego z nich był obcy, nieznany. Uwielbiali piłkę nożną, ale nie dane było im postawić nogi na którymkolwiek ze stadionów, choć sami nie wiedzieli z jakiej przyczyny. Najprawdopodobniej zawsze woleli kopać piłkę, niż ją oglądać, bo nawet podczas mistrzostw opuszczali niektóre mecze, żeby wykorzystać fakt wolnego boiska i samemu wówczas zagrać, zamiast czekać w kolejce, aż starsi ich wpuszczą.
   Gdy trafili na stadion, z miejsca pokochali atmosferę, jaka tam panowała. Jedność pomimo wielu podziałów. Nie było ważne, ile masz lat, czy jesteś duży czy mały, chudy czy gruby, rudy czy blondyn. Nie liczyło się wykształcenie, praca. Nie liczyło się, czy jesteś adwokatem czy złodziejem, czy chodzisz do cerkwi czy jesteś stałym klientem przydrożnych dziwek. Wszyscy byli równi wobec siebie i stanowili prawdziwą wspólnotę, razem tworząc ogromną siłę. Wszystkich łączył klub i bezgraniczna miłość do jego herbu i barw. Pasja wypisana była od najmniejszego kibica, który dopiero uczył się chodzić, do najstarszych, którzy pomimo sędziwego wieku wciąż stali i z młodzieńczym zapałem śpiewali pieśni wychwalające ich ukochany klub.
   Vladan, Dejan, Ivica, Milan i Zlatko – każdy z nich wychodząc ze stadionu, emocjonował się przynależnością do społeczności kibiców. Byli zafascynowani. W pomeczowych rozmowach żaden z nich nie wspomniał o piłkarzach, ani nawet o wyniku, chociaż „ich” drużyna często wygrywała. Cała piątka przekrzykiwała się, wspominając wydarzenia z trybun. Głośny doping, elektryzujące pieśni, trybuny niemal trzęsące się w rytm ruchu fanów. To był zupełnie inny świat, inna codzienność. Bramy stadionu były jak magiczne przejście w inny wymiar – po ich przekroczeniu zapominali o całym świecie, zwykłych problemach, wojnach, braku pieniędzy… Za nimi ich głowy w sekundę jakby dobijały barter ze światem stadionu. Wymiana myśli na te, że teraz jesteś częścią wielkiej, spójnej machiny. Jesteś jednym z wielu, ale bez ciebie, bez twojego zaangażowania, bez twojego dopingu to wszystko się nie uda. Jesteś potrzebny i musisz dać z siebie sto procent.
   Ekipa Vladana szybko pokochała ten świat, w który angażowała się coraz mocniej, coraz rzadziej wracając ze sprawnym gardłem z meczu. Podczas gdy ruch ultras pochłaniał ich coraz bardziej, jednocześnie coraz mocniej zaczęli działać na ulicach Belgradu. Wojna była już przeszłością, największe miasta półwyspu bałkańskiego jak Sarajewo czy Belgrad były osłabione i zranione, a broń, amunicja i różnego rodzaju inny sprzęt militarny z dnia na dzień nie wyparował. Vladan wyczuł w tym świetny interes, o czym poinformował swoją ekipę.
   Na obrzeżach Belgradu Dejan i Ivica mieli w posiadaniu zniszczoną halę, która formalnie należała do ich dziadków. Tam, w kanale samochodowym, pod deskami chowali zdobywane militaria. Milan i Zlatko zajmowali się ich pozyskiwaniem. To oni najlepiej znali ulice Belgradu, szczególnie Zlatko, który w dzieciństwie przeprowadzał się trzykrotnie, poznając różne części miasta leżącego nad Dunajem. Vladan niejako stał się liderem gangu. Nie było głosowania, stało się to naturalnie, przez jego wrodzoną pewność siebie i instynkt przywódczy. Miał wszystkie cechy urodzonego wodza: pewność siebie, charyzmę, stanowczość i siłę przekonywania. Poza tym jemu najbardziej zależało na działaniu grupy, to on był najbardziej zdeterminowany na zyski. Miało to podłoże w fakcie, że był najbiedniejszy spośród całej swojej bandy. Dyrygował kolegami, samemu nawiązując kontakty w europejskim półświatku. Vladan doskonale wiedział, że broni nie sprzeda innym Serbom – każdy miał jej tu pod dostatkiem. Idealnym adresatem dla zdobywanych przez nich pozostawionych po wojnie militariów były państwa zachodniej Europy. Położone niedaleko, niepamiętające wojny, z zakazem posiadania broni, ale w wielu kręgach z pragnieniem jej posiadania.
   Rozpuszczając na ulicach dogasającego ogniska wzajemnej nienawiści, jakim była zamykająca swoją historię Jugosławia, informacje o posiadaniu dużych zasobów broni na handel, Vladan poznał Calogero Rossiego. Vladan na początku nie wiedział o nim za wiele. Poznał Calogera w centrum Belgradu, mając jedynie świadomość, że poznaje człowieka camorry. Szybko wykalkulował jednak, że to znajomość cenna dla niego – widział, jak poważany w towarzystwie jest Calogero Rossi. Vladan nie miał jednak pojęcia, jak przeprowadzić taki transport.
   – Nie przejmuj się tym. Dostarcz broń do Polski, stamtąd my ją przewieziemy wozami ze sprzątaczkami – wytłumaczył mu łysy, niewysoki neapolitańczyk. – Liczę na owocną współpracę – dodał, nieznacznie poruszając kącikami ust, co miało oznaczać niemrawą chęć uśmiechu.
   Gang Vladana stał się głównym dostarczycielem broni dla Calogera, który importował ją do Neapolu. Vladan Popović zarządzał świetnie prosperującym przedsięwzięciem. Kontakty z Neapolem były bardzo dobre, broni nie brakowało, a pieniędzy zaczęło przybywać w imponującym tempie. Szybko niezbędna była dla nich osobna hala, gdzie w beczkach z różnego rodzaju nawozem chowali worki z pieniędzmi.
   Wciąż uczęszczając na mecze piłkarskie, Vladan na początku dwudziestego pierwszego wieku zapragnął zostać czynnym ultrasem. Wciąż będąc aktywny, wspólnie z Dejanem, Ivicą, Milanem i Zlatko, postanowił w końcu nazwać ich gang. Scorpions Boys mieli ambicję rządzić ulicami, Vladan pragnął, by rządzili też trybunami. Pierwszym, co zrobili świeżo upieczeni członkowie Scorpions Boys, było wytatuowanie sobie czarnych skorpionów w dolnej części szyi po lewej stronie.
   Zlatko – który najmocniej zainteresowany był kibicowaniem od strony namacalnej – zainspirowany stylem ubioru wyspiarskich chuliganów postanowił, że Scorpions Boys będą wyróżniać się w swoim młynie. Polówki Ralpha Laurena, na nie narzucone kurtki Henri Lloyda, najlepiej harringtonki. Na nogach białe adidasy, do czego jedynie Milan preferował jeszcze czapkę Barbour. Kiedy Vladan zlecił Zlatko zrobienie flagi, ten poczuł się, jakby dostał za zadanie co najmniej rozwiązanie problemu wojen na świecie. Wieczorami przesiadywał nad wzorem, a gdy już go stworzył, namówił babcię do uszycia flagi.
   Kiedy w końcu Scorpions Boys pojawili się w młynie z wielką płachtą, na której skorpion atakuje kostuchę z kosą, przykuli swoją obecnością uwagę wielu osób. Ledwie znaleźli miejsce na płocie gdzieś w rogu, żeby powiesić flagę. Vladan miał marzenie, by z całego młyna zrobić jeszcze potężniejszą siłę, bardziej spójną również pod względem ubioru. Chciał rządzić twardą ręką, a miejsce to niczym góra Synaj miało posłużyć mu, by jak Bóg mógł przekazać Dekalog zasad pozostałym kibicom. Pędzlem wyobraźni malował swoją przyszłość lidera tego stadionu, chociaż dopiero co zapukał do świata ultrasów pierwszą flagą.
   Po pierwszym meczu jednak zniknęło wyolbrzymione na początku zainteresowanie grupą Scorpions Boys. Nie przyciągali już niczyjej uwagi, wtopili się w tłum, który przecież doskonale znał Vladana, Dejana, Ivicę, Milana i Zlatka. Większej sensacji nie zrobiło nawet graffiti, jakie pojawiło się niedaleko stadionu, a przy którego powstawaniu Dejan i Ivica spędzili sporo czasu. To, jakie mieli buty, nie miało znaczenia, jeśli nadal zdzierali gardła dopingując swój ukochany klub. Flaga grupy dodawała kolorytu na płocie, lekkiego powiewu świeżości, więc i ona w żaden sposób nie sprawiała problemu.
   Przez kilka lat Scorpions Boys budowali swoją pozycję w młynie. Grupa stawała się coraz ważniejsza, ale daleko było jej do stadionowej elity, chociaż rozbudowała się o nowych członków, z młodego pokolenia. Byli charakterystyczni na bałkańskiej scenie kibicowskiej, wyróżniając się ubiorem, niezmiennie wzorowanym na angielskim stylu. Wydawało się, że Vladan, którego różne interesy z camorrą szły poprawnie, z czasem tracił kibicowski zapał, który niezmiennie obecny był u Zlatka. Parał się on atmosferą stadionów i też jako pierwszy oglądał wszelkie produkcje opowiadające o tym świecie. To on przyniósł kolegom z grupy film „Green Street”, który miał zmienić historię trybun w Belgradzie.
   Vladan zapragnął być jak „Major”, a przecież młynem od lat rządził Nikola Kovačević, charyzmatyczny, krewki Serb i jego grupa Born Killers. Vladan jednak nie zamierzał być jednym z wielu ani też dłużej czekać i mozolnie piąć się po drabinie hierarchii kibicowskiej. Postanowił zadziałać i w jakikolwiek sposób posiąść fotel lidera ultrasów. Z pasją oglądał przygody kibiców West Ham United, a przecież tak jak i oni mieli swoje Millwall – tuż obok. Irytowało to jednak Scorpions Boys, że Nikola Kovačević nie potrafi odpowiedzieć na zaczepki rywala zza miedzy, a czarę goryczy przelało wydarzenie mające miejsce po derbowym spotkaniu. W beczce zasług Nikoli nie było kropli czy łyżki dziegciu. Zdaniem Vladana tyle było w niej miodu.
   Kiedy w barze świętowano wygraną z odwiecznym rywalem, chóralne śpiewy przerwał wbiegający do baru Ivica. Chłopak nie mógł być na meczu przez pracę, ale gdy tylko wrócił do miasta, od razu ruszył do stałego miejsca spotkań kibiców. Po drodze natknął się jednak na grupę rywali, którzy mocno go przekopali. Zabrano mu koszulkę, a tors i twarz miał czerwone od juchy.
   – Musimy na to odpowiedzieć – wykrzyczał Vladan, kiedy Ivica skończył opowiadać, co go spotkało.
   – To może być zasadzka – odpowiedział Nikola, z podejrzeniem wręcz patrząc na zakrwawionego Ivicę.
   – Nie pierdol, idziemy na nich – niemal rozkazał Vladan, a Scorpions Boys obecni w barze tylko podbijali jego decyzję.
   – Chyba się trochę rozpędziłeś, chłopaku. Ja tu rządzę i ja mówię, że zostajemy.
   Nikola patrzył wrogo prosto w oczy Vladana, który rozglądał się teraz po barze. Widział, że wszyscy chcą zemsty, ale miał też świadomość, że nikt się nie wychyli i nie narazi Nikoli.
   Zły Vladan odpuścił i wyszedł z baru. Nie mógł wybaczyć Nikoli braku odpowiedzi na Ivicę. Za nim wybiegli założyciele Scorpions Boys.
   – Vladan, poczekaj – krzyknął do odchodzącego Vladana Dejan.
   Lider Scorpions Boys przystanął na chwilę i odpowiedział kolegom:
   – Jeśli Nikola nie ma jaj, niedługo nikt nie będzie traktował nas poważnie. Jego czasy się skończyły, czas na zmiany – dodał i w pojedynkę ruszył przez Belgrad.
   Koledzy stali przed barem i spoglądali w jego stronę.
© 2004-2023 by My Book
×