[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Bramy karnawału
Bramy karnawału
Alicja Basta
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 299 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  maj 2016
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-502-6
37.00 zł
ISBN:
978-83-7564-506-4
25.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
     (...) robiłam swoje tamtego dnia – czytanie cudzych tekstów, ocenianie, wstępna adiustacja, redakcyjna normalka. Przed wyjściem do domu rzuciłam okiem na flesz. Nagła i niezwykle silna burza poczyniła wiele szkód na Mazurach, donosiła Polska Agencja Prasowa. Szczęście, że Paweł zdążył już wyjechać, pomyślałam mimochodem. W tym samym momencie radio przerwało codzienną muzyczną papkę niecodziennym komunikatem – niespotykany huragan nawiedził rejon mazurskich jezior, ogromne szkody wyrządził na największym z nich, na Śniardwach. Wywrócił kilkadziesiąt żaglówek i jachtów. Prawdopodobnie są ofiary śmiertelne, choć akcję ratowniczą rozpoczęto natychmiast. Na wodę wyszły motorówki ratownicze, podjęły z wody wielu rozbitków, za kilkadziesiąt minut wystartuje helikopter, który jednak czeka na uspokojenie natury. Niepokojące są wszakże relacje uratowanych o przypuszczalnym losie osób, które żeglowały bez kapoków. Na zakończenie spiker dwukrotnie wyrecytował numer telefonu, pod którym można zasięgnąć bliższych informacji.
    Tam chyba niewesoło, pomyślałam, obserwując przez okno pogodny warszawski dzień. Ludzie pędzili do przodu, jakby przymus szybkości był wpisany w życie miasta. Samochody nie mieściły się w serpentynach Brackiej, klaksony pokrzykiwały na niedołężnych kierowców. Na obrzeżach parkingu zatłoczonego do ostatniego centymetra usadowili się sprzedawcy sznurowadeł, gumowych rękawiczek i pumeksu do szorowania pięt. Jak arystokraci wśród naręcznych przekupniów zachowywali się dwaj menele o sinych nosach, rozwaleni na składanych krzesełkach przy stoliku zastawionym mosiężnymi bibelotami. Patrzyli z wysoka na wyrobniczą szarzyznę, dreptaniem wyrabiającą dniówkę. Słońce przymglone przez śródmiejski smog nakrywało kołdrą jasności hałas samochodów i pęd ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że dwieście kilometrów od nich rodzi się tragedia. Telewizje nie dysponowały jeszcze aktualnym obrazem, jedynie na paskach leciały informacje agencyjne wraz z numerem wiadomego telefonu.
    Nie widziałam potrzeby zanotowania tego numeru, ale zadzwoniłam do męża, aby podzielić się z nim bulwersującą wiadomością i ucieszyć, że udało mu się umknąć. Jego komórka jednak nie odpowiadała, wysłałam więc SMS z prośbą o kontakt i ruszyłam do domu. Już w drzwiach zatrzymał mnie szef.
    – Robimy ten temat, pani Kalino. – Ciągle byliśmy na pan – pani, co wyróżniało nasze stosunki z koleżeńskiego tykania się z resztą załogi. – Proszę zorganizować zespół. Kogo możemy posłać tam w tej chwili? Dwie osoby koniecznie, trzecia tutaj w Warszawie. Pani odpowiada za całość.
    – Numer zsyłamy pojutrze, więc jutro wieczorem powinien pan zatwierdzić tekst.
    – Pani przyśle mi mailem. Arek będzie czekał z makietą, jak zwykle.
    Arek był naszym sekretarzem. Naczelny musnął dłonią delikatny blond wąsik i wycofał się do swojego gabinetu.
    Wiedziałam, co mnie czeka. Dwadzieścia cztery godziny non stop. Zaczęłam od łapania podwładnych – oni też będą przez całą dobę wyrywać informacje choćby z gardła zmaltretowanych ludzi. Im bardziej drastyczne, tym bardziej pożądane przez właściciela, który chce pomnożyć wkładane w pismo pieniądze, a jeśli nie mnożyć, to przynajmniej nie stracić. Z tego tematu ociekającego lamentem rodzin, a być może i krwią poranionych, powinien wycisnąć trochę grosza. To znaczy my powinniśmy. Ci dwoje na Mazurach, ten trzeci w Warszawie użerający się z urzędnikami, no i ja. Będę czekać na pierwsze depesze, podpowiadać, gdzie jeszcze poszukać, kogo spytać, do kogo dotrzeć, co zobaczyć. Będę interweniować, oczywiście, gdy będzie trzeba. A potem zbiorę wszystko do kupy i napiszę zbiorówkę. Roboty dokładnie na dobę z okładem.
    W naszej redakcji utworzył się po szoku przełomu dwubiegunowy schemat. Doświadczeni dziennikarze sprawowali funkcje kierownicze, a wykonawcami byli młodzi i bardzo młodzi ludzie, którzy zdobywali tu umiejętności w zawodzie przed wypchnięciem nas na out. Naszą sprawą było utrzymanie poziomu pisma i zadbanie o własną przyszłość. Ten zawód błyskawicznie spala początkową energię, a nieodłączne stresy skracają życie. Odbierałam już własną skórą pierwsze sygnały.
    Paweł nie odzywał się, więc sama zadzwoniłam jeszcze raz, ale jego komórka nadal milczała. Zadzwoniłam do Ustki. Niepokoili się, bo szef nie dał znaku życia, co przecież sprzeczne jest z jego zwyczajami.
    Na Bracką wkradał się zmierzch. Samochody ułożyły już jarzącą wstęgę wzdłuż parterów kamienic. Flesz nadsyłał coraz gorsze wiadomości. Kilkadziesiąt jachtów wywróconych, prawie dwieście osób w wodzie, niektórzy bez kamizelek ratunkowych, wysoka fala utrudnia pracę ratowników. Telewizja pokazała pierwsze migawki – szklana ściana dżdżu, nadbiegająca biała grzywa, na horyzoncie przechylający się maszt bez żagla i krzyk mężczyzny: Jacht! Jacht zatonął! Radio powtarzało: biały szkwał wywraca żaglówki jak zabawki, ratownicy z narażeniem własnego życia podchodzą do ludzi utrzymujących się ostatkiem sił na wodzie. Zmobilizowano wszystkie siły, ale należy się liczyć…
    Zadzwonił redakcyjny wysłannik na Mazury. Widzi samochody pędzące stamtąd, kierowcy wyglądają, jakby wyrwali się z oka tajfunu, nie sposób dopytać się czegokolwiek. Telefon od teścia nieukrywającego niepokoju. Czy mam jakieś wiadomości od Pawła, bo on nie może się dodzwonić.
    – Też nic nie wiem – wyjąkałam z głębi białego szkwału pewności, że huragan zagarnął i jego.
    – Jadę tam natychmiast – postanowił ojciec mojego męża – a ty?
    – Muszę być w redakcji – wyjąkałam niestosowną odpowiedź, bo w jednej chwili pojęłam, że powinnam być tam, nie tu.
    Zbiorówkę zesłałam do drukarni i dopiero wtedy ruszyłam na Mazury. Wiedziałam, co powiedzą ludzie – wyrodna żona wysługiwała się szefowi, poprawiała zbiorówkę do ostatniego przecinka… Wiedzieliśmy, dlaczego wpadła jej ta nagroda, którą powinien dostać kto inny.
    Moja obecność czy nieobecność na Mazurach niczego nie zmieniała. „Miodunka” doholowana do przystani stała przycumowana do kei wśród innych, które sprostały szaleństwu natury. Usunięto ślady burzy, wymieciono i wymyto pokład z nadbudówką, sklarowano żagle, a bom, który uderzył Pawła w skroń i posłał go na dno, wyglądał tak samo niewinnie jak zawsze.
    „Biały szkwał” pisałam nie przez nadzwyczajne poczucie obowiązku czy dla własnej kariery, lecz dlatego, że dopóki nie zobaczyłam na własne oczy, nie zniknęła jeszcze nadzieja. Praca utrzymywała niepewność, a z nią zaklinanie losu. W odrętwieniu wyciągałam z mózgu zdanie po zdaniu, spoglądałam na wskazówki ściennego zegara omiatające obojętnie tarczę, przejście dnia w noc, mijanie północy i niechętny krok brzasku. Od czasu do czasu ściskałam rękami czoło, łudziłam się, że teść zadzwoni, że Paweł jest, ranny, ale żyje…
    Nie zobaczyłam niczego na własne oczy, ale Kron, właściciel żaglówki Gustaw Kron, nie ośmielił się zaprzeczyć.
    – Wypiliście przedtem, przyznaj się! Piliście!
    Musiało tak być, bo tak było zawsze. Znałam zwyczaje tego Gutka i toczyłam przegrane boje z mężem. Śmiał się z babskiego przewrażliwienia. To nic nie znaczy – mówił – dwa piwa na głowę! Bezmierna woda pod kilem, niebo jak błękitny parasol, przyjazny szum kilwatera i puszka zimnego piwa w dłoni dopełniająca rozkoszy.
    – Nie myśl, że to miało jakiekolwiek znaczenie w tamtych okolicznościach – usprawiedliwiał się Gutek. – Wystarczyła sekunda. Usłyszałem głuchy trzask, jak pęknięcie orzecha, i Paweł zniknął pod wodą. Pomóc? Jak? Trzymaliśmy się przechylonego pokładu, żeby nie iść za nim na dno.
    – Wam się udało.
    Dlaczego im, a jemu nie? Byli razem, a tylko on musiał wziąć na siebie całą niesprawiedliwość losu. Dlaczego nic nie można zrobić? Nic! Nic! Poza szukaniem jego ciała! Można jeszcze walić łbem w burtę „Miodunki” i rozbić go, aby nie czuł ani się nie buntował.
    Ojciec mojego męża płakał. Ten facet, który wychował samotnie synów, któremu udało się obronić pracę doktorską i po dwudniowych rozmyślaniach, przyjąć propozycję kolegi – wspólna kasa i wspólne ryzyko, wspólne zyski i wspólna odpowiedzialność – i ruszyć w pierwszą wyprawę do Stambułu po dżins, stamtąd na Ukrainę, aby go spieniężyć i ze złotem pożądanym przez rodaków wrócić do kraju, aby zdobyć gotówkę na następną wyprawę, ten facet, któremu zazdrościli dobrej ręki i twardej głowy, teraz płakał.
    Zdradziecka „Miodunka” lśniła niewinną czystością, której widok ranił serce. Nie było odpornego na ból miejsca.
    – Musimy go odnaleźć – powiedziałam do teścia – wynajmijmy ludzi…
    – Już to zrobiłem – odparł – szukają go od wczoraj, ale to stało się na środku jeziora.
    – Wynajmijmy ratowniczy śmigłowiec.
    – Jest zajęty oficjalnymi poszukiwaniami, ale gdy znajdą wolną godzinę, będą pracować dla nas.
    Pieniądze… Miałam niewielkie pieniądze i chciałam je zużyć.
    – Nie ma mowy – powiedział ojciec Pawła – niech firma zrobi coś dla mojego syna, skoro on tyle zrobił dla niej. Więcej nie będzie potrzebował. Ty po nim dziedziczysz wszystko.
    – Nie, ja nic.
    Czy byłoby sprawiedliwe, gdyby wszyscy zginęli, myślałam w samochodzie, wracając do domu, który domem już nie będzie. Będzie pustynią bez jednego drzewka, w którego cieniu można by się schronić. Sprawiedliwość, nieosiągalny fantom umykającego horyzontu, nie wchodziła tu w grę, ale bezmyślna śmierć zabrała mi męża w rozkwicie jego dni. Tyle miał jeszcze do wypełnienia, tyle profitów mógł przysporzyć sobie, mnie i innym, światu. Świat doskonale bez niego się obejdzie. Ginęły miliony, a ziemia niezmiennie podążała swoją orbitą. To tylko mnie świat się zawalił. Mój przepołowiony kosmos stracił sens, ale ja istnieję nadal i muszę się z tym pogodzić. Jestem wędrowcem na drodze życia i muszę iść dalej.
    Wydobyto, policzono i pochowano ofiary białego szkwału, żurnaliści zapomnieli o kilkudniowym gorącym temacie, a na Pawła nie natrafiono. Helikopter przelatał cały dzień nad jeziorem i nie dostrzegł niczego, dopiero po dwóch tygodniach wędkarz natknął się w przybrzeżnych trzcinach… Wezwano rodzinę, ale nie pojechaliśmy. Identyfikacji zwłok dokonał Gustaw Kron i on też na nasze zlecenie wykonał przedpogrzebowe czynności. Do nas przywieziono zalutowane metalowe pudło w dębowej trumnie. Na pogrzeb dowieziono pracowników firmy. Ze znajomymi i przyjaciółmi utworzyli spory milczący tłum. Trumnę spuszczono w głąb, nad nią usypano kopczyk żółtego piasku. Teść zamierza tu wznieść grobowiec, rodzaj rodzinnego mauzoleum, do którego sam niebawem pragnie się udać. Takie pragnienia niekoniecznie jednak się realizują.
    Teść płakał przez całą uroczystość. Po nabrzmiałej, tętniącej krwią twarzy spływały łzy, czepiając się siwej szczeciny. Stałam po przeciwnej stronie mogiły, aby nie być z nim razem, za to musiałam oglądać tę napuchniętą twarz, która nie miała dla mnie nigdy uśmiechu. Teraz mu współczułam.
    Po pogrzebie zrzekłam się notarialnie spadku po mężu. Zatrzymałam jedynie za wielkie dla mnie mieszkanie, które udało mi się szybko sprzedać, i kupiłam małe dwupokojowe na przeciwległym krańcu miasta. Zaczęłam życie od nowa, a resztówka pieniędzy ze sprzedaży mieszkania, która miała mi być posagiem, niebawem została zeżarta przez inflację. Sprzedałam potem samochód.
    Mogłam sobie powiedzieć, że zaczynam od zera, bo i gazeta się waliła. Jak wiele innych czasopism w tym czasie. Tylko że nasze pismo było niezłe i okazało się za dobre na nowe czasy, czyli niepotrzebne. Wyśniony ustrój atłasowymi rękawiczkami pseudodemokracji przydusił tłum, ale nielicznym pompował kasę, a ci zadbali o to, by nie napełniać głów balastem niezależnego myślenia. Najmniej pożądane stały się ambitne tygodniki. Nowo powstające media wszelkiej maści ochoczo zabrały się więc do preparowania potrzebnych produktów, a tłum chłonął tak zwaną kulturę, z kulturą niemającą nic wspólnego. Jednym słowem igrzyska, igrzyska i nic więcej. Media czyli właściciele. Redaktorzy i dziennikarze to jedynie wykonawcy, którzy chcą żyć i zarabiać na życie, gdzie się da. Najłatwiej dawało się tam, gdzie największa kasa szła dla właścicieli. Masa, czyli odbiorcy, o tym decydowała i ogłupiała się coraz bardziej.
© 2004-2023 by My Book
×