[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Marzenia i rozczarowania, czyli rozważania śląskiej baby
Marzenia i rozczarowania, czyli rozważania śląskiej baby
Elżbieta Ostrowska
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 152 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  styczeń 2014
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-435-7
24.00 zł
ISBN:
978-83-7564-437-1
10.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Gdy przekroczyłam próg mieszkania, uderzył we mnie zapach papierosowego dymu. W pokoju rozwalony na fotelu siedział mój były, w pozycji typowej dla niego – „pana i władcy”. Na stole stało piwo.
    – Witam panią – zwrócił się do mnie. – Mogę tu zostać?
    – Jeśli jesteś trzeźwy, to chwilowo tak. - I skierowałam się do kuchni, w której słyszałam szum czajnika bezprzewodowego.
    – Co ty, synciu, robisz?
    – Chińską zupę tacie, bo powiedział, że jest głodny – odpowiedział Patryk. – A to przywiózł tata i powiedział, że będziesz wiedziała, co z tym zrobić. – I wskazał ręką na minireklamówkę.
    Nie miałam ochoty do niej zaglądać.
    A więc poprzednie pytanie dzisiejszego gościa jak zwykle było formalnością, a moje zaprzeczenie i tak by niczego nie zmieniło. Nie zabraniałam mu widywać się z dziećmi, chociaż po tym, co z nim przeżyliśmy, powinnam. Ale twierdziłam że ojca i matkę ma się tylko jedno. Niezależnie, kim by byli i co robili. Dzieci do pewnego wieku kochają ich swą pierwszą bezwzględną, czystą, dziecięcą miłością. Zabranianie do niczego nie prowadzi, a wyrządzi więcej szkody, niż da pożytku. W miarę wzrastania latorośle dojdą do własnych wniosków, ale na to trzeba czasu.
    Otworzyłam balkon wynajmowanego mieszkania. Promienie słońca wpadły do środka, wraz z rześkim powietrzem. Energię, którą nabyłam od drzewa w trakcie drogi do domu, spotęgowałam kawą, ale siły witalne zamiast wzrastać, opadały. Z każdą chwilą było ich coraz mniej. Usiadłam na tapczanie obok dzieci. Dwa moje skarby (dziesięcioletnia energiczna i spontaniczna blondyneczka z niebieskimi oczkami i czternastoletni opanowany i kryjący emocje syn, o zgoła odmiennym kolorze oczu i włosów) słuchały opowiadań ojca. Chłonęły jego słowa, śledziły gesty, żywo reagowały na to, co mówi.
    Tatusiek mówił jakieś bzdury, które nie były przeznaczone dla uszu dzieci. Wszystko, co wydobywało się z jego ust, płynęło z siłą wodospadu. Różne sprawy mieszały się bez składu i ładu z sobą nawzajem. „Supermix” spraw bieżących, socjalnych, polityki oraz opowieści o relaksie, jaki dają nocne lokale i tatuśkowa praca (polegająca na akwizycji z obrzydliwym wciskaniem komuś tego, czego nie zamawiał), o szefowej „kompletowego szaleństwa”, a zarazem konkubinie i jej niepełnosprawnym mężu i dzieciach, współpracownikach, na których nie zostawiał suchej nitki. A w tym ON jak zwykle wykorzystany, wplątany, pokrzywdzony przez wszystkich, ale w dalszym ciągu najważniejszy, najmądrzejszy i najwspanialszy. Wszyscy „be”, a on „cacy”.
    Przekazywał te informacje w sposób przekonujący, nasycony negatywnymi emocjami, które udzielały się dzieciom, o małej przecież jeszcze odporności na manipulacje. Wiara w szczerość wypowiedzi ojca wzbudzała przygnębienie i litość nad jego ciężkim losem, ale były i takie sytuacje, które wzbudzały śmiech. Z perspektywy czasu, obiektywnie go słuchałam i miałam wrażenie, że męczy go jakieś natręctwo myśli, które bez ustanku gdzieś gnały, popędzały, a zarazem nakręcały; nie wierzyłam własnym uszom. „Biedny żuczek” – pomyślałam. Całe życie z wariatami! Zawsze taki sam. Niezmienny w twierdzeniach, bezpodstawnych sądach, z kiepsko przemyślanymi sytuacjami, bez refleksji nad samym sobą i życiem.
    Nie interesowały go sprawy związane z dziećmi, pomimo że starały się pochwalić swoimi przeżyciami i wrażeniami, wynikami szkolnymi i dyplomami z treningów z sześciomiesięcznego okresu, kiedy się z ojcem nie widziały. On przerywał im i w dalszym ciągu kontynuował swój monolog.
    – Przestań! Dość tego! – odezwałam się, podnosząc głos.
    Dzieciaki znudzone opowieściami, jak na hasło, przestały spokojnie siedzieć (tak jak lubił „tatusiek”) i zaczęły krążyć wokół nas, czekając z nadzieją, że może ojciec da im kieszonkowe za dobre osiągnięcia, z których były dumne.
    – A co ty myślisz? Niech się uczą życia! – skwitował zbyt długą wypowiedź, ale „kłapać dziobem” nie przestawał. – Dzisiejszą noc spędziłem w hotelu. Ewunia poszła do domu odwiedzić męża i dzieci. Teraz ponownie będziemy zmieniać mieszkanie. Wynajmiemy dom w górach i pomyślimy o jego wykupieniu na własność. Zmienimy też audi, bo to się sypie, a zamontowane przystosowanie dla inwalidów mnie denerwuje. Jak widzisz, mamy wielkie potrzeby.
    Pokiwałam głową znacząco, a w myślach: ble – ble – ble, normalka! Dużo gadać, mało robić! Gdyby ktoś go nie znał, pewnie by uwierzył w te plany, jasno wytyczoną drogę działania i cel do osiągnięcia. Był jakimś odmieńcem. Kompletnym zaprzeczeniem prawdziwego Ślązaka, a był nim z krwi i kości. Ale w każdym koszu z jabłkami zawsze znajdzie się jakieś robaczywe. Z czteropaku śląskiej tożsamości, na który składa się pracowitość, dbałość o rodzinę, podtrzymywanie tradycji i religijność, wyniósł tylko sam czteropak, ale z piwem.
    Za to czystość i dbałość o własny wygląd wyssał z mlekiem matki i ta cecha wabiła kobiety jak zapach sromotnika – a właściwie sromotnika bezwstydnego – muchy.
    Pięknie wybleczony i wyparfinowany rozmiękczał ich serca. Łatwość w nawiązywaniu kontaktów, humor, przekonujący ton głosu i całusy składane na rączki słuchaczek sprawiały, że tworzył się „fanklub” (do którego i ja kiedyś należałam). Taaak, umiał tuszować charakter, robił to doskonale, dążąc do celu, a w momencie gdy go zdobył, jak kameleon zmieniał skórkę. Dwie osobowości w jednym, aczkolwiek pięknym jeszcze wtedy ciele. Dwa skrajne zachowania: tyran w domu, a za progiem własnego M-4 promujący się na kochającego mężusia i tatusia. Sama słodycz, wzór do naśladowania dla innych.
    Pomimo rozwodu życzyłam mu powodzenia, ale nie umiałam już go słuchać ani z nim rozmawiać. Może bez nas mu się uda? Spełnią się jego marzenia, pragnienia, fantazje? Może naprawdę się zmienił i z Ewką osiągnie swój wymarzony Eden. Zarabiają bardzo przyzwoicie, więc może naprawdę odłożą na dom i samochód. Jeżeli im będzie dobrze, to dzieci z jednej i drugiej strony będą mogły spodziewać się pomocy. Czasy są przecież nie łatwe.
    – Gosiu?
    Wieczny narrator przywrócił mnie do obecnej czasoprzestrzeni.
    – Zapłaciłem hotel, alimenty dam ci, jak przyjedzie po mnie Ewa, bo kasę zostawiłem w samochodzie. A, kupiłem mięso mielone na obiad. Proszę cię, zrób karbinadle, oczywiście z ziemniakami i modrą kapustą. Ty robisz takie dobre.
    – Zrobię później – odpowiedziałam. Dzieci zaraz wychodzą na trening. Teraz jedzą przekąskę, a po powrocie obiad.
    Zajęłam się prasowaniem kimon. Nagle… rozległ się dźwięk telefonu ojca moich dzieci.
    – Tak, tak, tak, rozumiem. Ja też cię kocham. Dobrze, Ewuniu, jak zechcesz. Z Panem Bogiem! – Ton głosu łagodny, język bardzo oszczędny, prawdziwy miodek dla uszu.
    Dzieci słuchając tej skąpej rozmowy ojca z Ewą, spojrzały na siebie i na mnie znacząco. Zaczęły chichotać. Ja udałam, że tego nie słyszę. Brwi ze zdziwienia powędrowały wysoko do góry, a brzuch zaczął podskakiwać z tłumionego w sobie śmiechu. Chyba go „nawiedziło”, pomyślałam, przecież nigdy nie był religijny. A jak był, to należał do tych, co klękają pod figurą, a diabła mają za skórą. Cóż za cynik. Nasza reakcja zreflektowała go.
    – No co? Musiałem coś powiedzieć. Kończy się jej karta w telefonie, a jedzie załatwiać kredyt, więc życzyłem powodzenia.
    Od tamtej chwili dzwoniła co piętnaście minut.
    – Czy ona cię pilnuje? – odezwałam się po którymś z rzędu telefonie. – Przecież ta komórka jest rozgrzana do czerwoności.
    Aha, jasne. Stara baba musi pilnować czterdziestoletniego „Love boya”, kontrolować, gdzie jest, co robi i o czym rozmawia.
    – Wszystkie baby są o mnie zazdrosne! – odezwał się z dumą mój były.
    – Nie wnikam w ilość twoich podbojów sercowych, bo mnie to nie interesuje. O kilku wiem i to wystarczy! Ale jaka zazdrość i dlaczego porównujesz mnie do swoich dziewczyn, które cię utrzymują! – warknęłam. – Nie sprawdzałam cię, nie biegałam za tobą, nie wyciągałam za uszy z barów. Wierzyłam w twoją uczciwość małżeńską, a może właśnie dlatego czułeś się niekochany, ponieważ nie byłeś w centrum uwagi? Robiłeś, co chciałaś, a moje weto i tak by niczego nie zmieniło. Kumple, dobra zabawa i dziewczyny byli dla ciebie najważniejsi. Dom, dzieci i praca to zbędny balast dla takiego lekkoducha.
    – Jak zawsze jesteś złośliwa. Pogadaj sobie, to ci ulży. W końcu zacznij robić te mielone! Nie po to mięso przynosiłem, żeby leżało!
    - – Nie będziesz mi mówić, co mam robić! Jak się nie podoba, to mięso mielone pod pachę i fora ze dwora, ty gizdzie!
    Po tych słowach telefon od byłego znowu wydał dźwięk. Zaczął nerwowo się zbierać, podniecony faktem że przyjeżdża Ewa.
    – Prędzej – krzyknął na Łucję. – Ubieraj się szybciej! Chodź już! Dam ci albumy i te cholerne alimenty.
    – Dobrze, że pamiętałeś! – przerwałam te pokrzykiwania. – Posłuchaj mnie przez chwilę. Ostatni raz cokolwiek wziąłeś z tego domu. Nie wykorzystuj sytuacji, że jestem w pracy, a dzieci są same. Wziąłeś już wszystko, co było twoje i nie twoje. Rozdzieliłam bez kłótni wszystko, co do tej pory posiadaliśmy. Dorobek naszego małżeństwa nie istnieje, uległ przez nasze rozchodzenie i schodzenie zatraceniu. Po tylu latach małżeństwa z tobą zostały mi trzy albumy, dwoje dzieci i pies. Swoje zdjęcia dostałeś, to po co ci były moje?
    Słowa zostały bez odpowiedzi.
    – A, już wiem – ciągnęłam. - Myślę, że potrzebne ci były po to, by chwalić się swym utraconym majątkiem i użalać się na niedobry los i wredną żonę podczas popijania z kumplami i nową „lalunią”.
    – Ty już mi nic nie możesz dać, jesteś za gruba i za biedna – odpalił mój były. – A twoja pensja za mała, żebym poczuł się komfortowo. Jak miałaś biznes, tooooo było co innego!
    Zagotowało się we mnie. Rozgrzał mnie do czerwoności, tak jak to miał w zwyczaju robić kiedyś. Tylko że wtedy jego gadulstwo, porykiwania i obelgi łączyły się z atakiem fizycznym na osobę, która była najbliżej pod ręką. Po wszystkim szedł się zrelaksować do najbliższej knajpy, trzaskając demonstracyjnie drzwiami. Ale nie wiem czy relaksem było picie czy bicie, bo czyny mieszały się wzajemnie. Potem chwila ciszy, kwiatki i bławatki, ugłaskani, obiecanki, cacanki i przebaczanie, i wszystko zaczynało się od nowa. Przez długie lata znosiłam takie zachowanie w imię tego, że rodzina najważniejsza, a chłop to domowa wyrocznia. Pan dnia i nocy domowego zacisza. Nie broniłam się, przyjmowałam wszystko „na klatę”, obwiniając siebie za jego złe zachowanie. Wpadałam w kompleksy, zaczęłam się jąkać, co dostarczało mu kolejnej uciechy. Aż pewnego dnia coś we mnie pękło. Stałam w kuchni i smażyłam kotlety mielone. W garnku dochodziły ziemniaki, a w głowie kotłowały się myśli, które starałam się ogarnąć podczas gotowania. Usłyszałam głośną rozmowę na klatce schodowej i po chwili wszedł do domu mój podpity mąż, trzymający w ręku piwa, którymi zamierzał się „dobić”. Zaczynał swój trening słowny, licząc na wytrzymałość słuchacza. Wchodził kolejno do pokoju dzieci i do kuchni. Zrzędził i wychodził. Wraz z wypijanym piwem, zaczynał się nakręcać i głośno psioczyć i utyskiwać na niedobrą żonę i dzieci, które nie spełniały jego oczekiwań.
    Jeść nie chciał, bo obiad zniwelowałby parę promili we wzburzonej krwi jego organizmu, a przecież z upartością osła wlewał „oprocentowane płyny” i czekał na upragnione działanie, które nie nadchodziło. Zjadłam ja i dzieci. Nie odpuszczał w pijackim amoku, w dalszym ciągu coś mamrotał i pokrzykiwał, szukając zaczepki. Z pewnością piwo się kończyło i brakujące procenty wzywały, aby wyjść i dokupić. Zaczęłam zmywać, po „smakoszach rozkoszach”, ustawiając wszystko na suszarkę. Do kuchni wtoczyła się „wyrocznia domowego zacisza” i zaczynała swoje rządy, ustalając zakazy i nakazy, wymuszając swoją wolę, i wykrzykując pragnienia tradycyjnym: „Idź mi po piwo, kobieto!”.
    – Nie! – odpowiedziałam stanowczo.
    – Jak to nie! Zaiwaniaj podskokami, gorolico.
    – Nie! – I odwróciłam się tyłem do niego, żeby nie widzieć zapijaczonej mordy.
    – Idź, mówię. – I pchnął mnie na zlewozmywak.
    Ręce automatycznie wsparły się o niego, a z potrąconej suszarki zaczynała zsuwać się patelnia. Złapałam ją. I tak jak stałam, z zamachem ręki, w której tkwiła patelnia, odwinęłam się do tyłu, trafiając „wyrocznię” prosto w rozwścieczony łeb. Głuche bumm!!! (bo we łbie było pusto). Upss! Część przeznaczona do smażenia odpadła od rączki, wpadając w wirujący ruch na wykafelkowanej podłodze. Zamarłam. Pijaczyna stał nieruchomo, oszołomiony moją obroną. Do kuchni wpadły dzieci, rozglądając się po niej badawczo i szukając strat.
    – Nic się nie stało, dzieciaczki, wbiłam tylko ojcu trochę oleju do głowy. – I podniosłam środkową część patelni z ziemi. Wstając, zasyczałam, zwracając się do niego: – A teraz won mi stąd!
    Chyba po raz pierwszy bez „ciepania się” posłusznie wyszedł do łazienki, ocenić bilans „zysków i strat” oraz „przypudrować zaczerwienione lico”. Tradycyjnie wylał pół butelki wody kolońskiej na siebie, wziął gumę do żucia z barku i wyszedł z domu. Parę godzin później wrócił ze spuchniętym „pycholem”, wszczynając kolejną awanturę. Ale tym razem interweniował sąsiad mieszkający obok, który nie mógł znieść kolejnej awantury za ścianą. Postawa sąsiada, szybka nieodwołalna decyzja, wiara w swoją siłę sprawczą oraz przeświadczenie że nie jestem sama wśród betonów blokowiska, dodała mi odwagi do zmiany dotychczasowego życia. Teraz z perspektywy czasu sytuacja wydaje się śmieszna, ale wtedy taka nie była!
© 2004-2023 by My Book
×