[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Bez tytułu
Bez tytułu
Michał Jan Żebrowski
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 258 str.
Rodzaj okładki: twarda
Data wydania:  listopad 2013
Kategoria: opowiadania
ISBN:
978-83-7564-429-6
95.00 zł
ISBN:
978-83-7564-433-3
5.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień, w którym zostałem goblinem (fragment)

    To było w środę albo w piątek, a może w niedzielę? Nie pamiętam. Wszystkie wydarzenia tamtego dnia zlały się w chaotyczną papkę, sieć dziwnych wypadków, w którą wplątałem się jak jakaś nieświadoma niczego mucha. Pamiętam tylko łysego indyka, który wepchnął mnie na siłę do samochodu.
    – Do you chimpanzee?! Do you chimpanzee!?! – pytał rozgniewany. Do teraz nie mam pojęcia, o co mu mogło chodzić. Oczywiście nie uzyskał odpowiedzi na pytanie, rozzłoszczony uderzył mnie swoją jędrną piersią. Zemdlałem. Śniły mi się kurczaki, udka, wołowina i jeszcze inne wegetariańskie koszmary.
     Ktoś chlusnął mi wodą w twarz. Znowu ten indyk! O mój Boże! Kim oni są, ta cała reszta? Znowu zemdlałem. Ktoś chlusnął mi wodą w twarz. Indyk z wiadrem. O nie, znowu oni! Zemdlałem raz jeszcze. Zaczęto mnie policzkować. Oczywiście robił to indyk, swoim łysym skrzydełkiem.
–     Wystarczy – usłyszałem gdzieś z oddali.
    Indyk przestał. Spojrzał mi głęboko w oczy, a później jak gdyby nigdy nic, odszedł. Wymasowałem obolałą głowę.
    – Witamy w naszych skromnych progach – powiedział jeden z nich. Wysoki, bardzo interesująco ubrany, à la moda klubowa… człekokształtny. Twarz jegomościa przypominała pomarszczoną gębę neandertalczyka, tyle że naprawdę była bardzo pomarszczona. Jego skóra miała ciemny, oliwkowy kolor. Oczy, bladopomarańczowego koloru, były wielkie i inteligentne. Zaglądały właśnie w głąb mojej duszy i odkrywały sekrety młodości. To nieprawda, to nie były moje świerszczyki!
    – Nazywam się Bob.
    Naprawdę bardzo oryginalne imię, jak na taką gębę – pomyślałem.
    – Pewnie pomyślałeś o moim imieniu, bardzo oryginalne, jak na taką gębę, co? – Uśmiechnął się podstępnie. Może faktycznie zajrzał w głąb mojej duszy?
    – No, ale nie spotykamy się tutaj, żeby wymieniać grzeczności. Sprawa jest prosta. Musisz nas uratować! Przez „nas” rozumiem Goblinów. – Ostatnie słowo wypowiedział z wielką emfazą i dumą.
    – Goblinów?! – Pierwszy raz po odzyskaniu przytomności udało mi się cokolwiek powiedzieć. – Przecież gobliny są małe, głupie i… zielone. – Przestraszyłem się własnych słów, zaraz mnie zlinczują!
    Bob westchnął. Przez chwilkę popatrzył na mnie tak, jak nauczyciel patrzy na dobrego ucznia, który właśnie dostał bardzo złą ocenę. Goblin jeszcze chwilkę nad czymś się zastanawiał, po czym zaczął:
    – Stary, za dużo Warhammerów. Za dużo Tolkiena, a powtarzaliśmy temu pokrace: John, John, John, dbaj o nasze public relations, człowieniu. Nie jeździmy na wargach, nie znamy żadnych orków. Ale ten pierdziel się uparł, no i napisał bestseller, i ma ten film, a my, co mamy? Otóż nic! Trzeba to wyprostować. Dlatego tutaj jesteś.
    – Ja?! Co ja mam z tym wspólnego?
    – Nic nie masz wspólnego. Jaja, nie? Właśnie o to chodzi! Trzeba jednak zachować wszystko w duchu fantasy, a raczej urban fantasy. Wiesz, niczego nieświadomy współczesny bohater, wplątany w labirynt zdrad i rozgrywek z równoległego świata, przerastających jego najstraszniejsze wyobrażenia.
    – A jeżeli się nie zgodzę?
    Bob nic nie odpowiedział, jedynie krzyknął:
    – Paluch!
    Do pomieszczenia wparował jak tornado. Nie kto inny jak… indyk. Znowu ten indyk! W swoich skrzydełkach dzierżył dwa małe toporki. Błyskawicznym ruchem przewrócił mnie na ziemię, używając do tego swojej, jak już to opisywałem, jędrnej łysej piersi. Do mojego gardła przystawił dwa toporki, po czym głębokim, pierwotnym, niskim głosem, pochodzącym jak gdyby nie z jego gardła, a z moich najdziwniejszych snów, z samego jądra podświadomości, krzyknął:
    – DO YOU CHIMPANZEE?!?!
    – Pomocy!! Rozumiem, rozumiem! Pomocy! Zgadzam się! – zacząłem wrzeszczeć.
    – Super. – Indyk odskoczył. Bob podał mi mapkę. – Tutaj jest plan, jak dostać się do ich siedziby. Później już tylko musisz oszukać straż, dotrzeć do skarbca i skraść plany. Pestka. Jakieś pytania?
    Czy ja śnię? O co w tym wszystkim chodzi? Co to znaczy „ich”? Skarbiec? Kiedy ostatni raz prałem spodnie? Wolisz kisiel malinowy czy truskawkowy? Wszystkie pytania przyszły mi do głowy jednocześnie.
    – Żadnych pytań? Świetnie. To do roboty. Aha, do pomocy dostaniesz Palucha. Niezawodny z niego kompan.
    Indyk, na tyle, na ile łysy ptak nielot to potrafi, uśmiechnął się do mnie. Podał mi skrzydełko, toporki miał już wsadzone za pas, chwyciłem tę „niby-rękę”. Nowy „przyjaciel” pomógł mi wstać. Po czym zaczął coś do mnie gdakać.
    – Nic nie rozumiem! – Nie chodziło mi tylko o gdakanie. Miałem ochotę się rozpłakać.
    – Faktycznie. – Bob wyciągnął coś z kieszeni i rzucił w moim kierunku. – Łap!
    W moich rękach znalazła się obślizgła ryba.
    – Co mam z tym zrobić?
    – Douglasa Adamasa nie czytałeś? Przynajmniej on nic o Goblinach nie napisał. To Ryba Babel, wsadź ją sobie w ucho, działa jak translator.
    – Co? Ale ja…
    Nie zdążyłem dokończyć. Łysy Paluch wyrwał mi Rybę, po czym błyskawicznym ruchem wbił mi ją w ucho. Przeszywający ból trwał tylko kilka sekund.
    – Hej, maleńka, skocz na Heńka! – zaśpiewał Paluch.
    Nadal do końca go nie rozumiałem.
    – Hej, maleńka, skocz na Heńka! – powtórzył Indyk.
    – O co ci chodzi? – spytałem zdezorientowany.
    – O nic, jaja sobie robię – odpowiedział zadowolony Paluch.
    – A to całe „chimpanzee”, o co w tym chodzi?
    – Sam nie wiem, jaja sobie robiłem.
    – Koniec tych pogawędek, ruszajcie! Do roboty – zakomenderował Bob.
    – Tak jest, szefie. Chodź, maleńki.
    Paluch wyprowadził mnie na zewnątrz. Chciałem spojrzeć na mapę.
    – Weź przestań. Nie potrzebujemy jej. – Paluch zachowywał się jakby dobrze znał drogę. W korytarzu skręcił raz w prawo, raz w lewo, po czym się zatrzymał. – To tutaj.
    – Co!? To po cholerę nam ta mapa? Nie wytrzymam, o co w tym wszystkim chodzi?!
    – Cicho bądź. Spójrz tam.
    Moim oczom ukazał się długi hol, cały wypełniony arkadami. Na samym jego końcu, między dwoma wielkimi filarami, znajdowały się solidne drzwi. Tuż przed nimi stało dwóch strażników. Małe, zielone, ruchliwe stworzonka. Jeden z nich miał paszczę wymalowaną szminką.
    – Ale bym ją posunął. – Paluch po prostu musiał to powiedzieć.
    – Ją?
    – A co, nie podoba ci się? Kiedyś się, stary, przełamiesz. – Puścił do mnie oczko.
    – Nigdy. Te stworzenia wyglądają jak gobliny, przynajmniej tak mi się wydaje.
    – Nie. Nie daj się zwieść. Wasza cywilizacja nazywa je goblinami, ale to są hobgobliny. Nasi odwieczni wrogowie.
    – Wrogowie? To dlaczego mieszkacie tak blisko?
    – Długo by tłumaczyć. Musimy się dostać do środka. Masz plan?
    – Nie możesz ich po prostu załatwić swoimi toporkami?
    – Niestety nie. Wiesz, czary, magowie, specjalne pola, i tak dalej. Jestem bezsilny. Musisz coś sam wymyślić. W środku już jestem w stanie ci pomóc. Wiesz co, może po prostu tam idź. Nie znają cię. Zagadaj, oni są pokojowo nastawieni do twojego gatunku.
    – Serio? – spytałem z powątpieniem.
    – Naprawdę. Wyglądasz na kogoś, komu można ufać. Tak jak mówił Bob, jesteś po prostu zwyczajnym niegroźnym człowiekiem. Idź do nich, ja tutaj poczekam.
    Dlaczego go posłuchałem? Nie mam pojęcia. Po prostu ruszyłem, niezdecydowanym krokiem, ku hobgoblińskiej straży.
    – Przepraszam? Chciałbym dowiedzieć się…
    Tylko tyle zdążyłem powiedzieć. Kamień wystrzelony z procy uszminkowanego hobgoblina uderzył mnie w głowę. Dlaczego do tego czasu nie miałem wstrząsu mózgu? Nie mam pojęcia. W każdym razie znowu straciłem przytomność.


------------------

Opowiadanie otrzymało I Nagrodę w Goblińskim Konkursie Literackim zorganizowanym przez Klub Bastion i bibliotekę Raciborza (grudzień 2008); opublikowane w fanzinie „Veehal” – numer specjalny „Antologia Goblińska”.