[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Smak cynamonu
Smak cynamonu
Andrzej Strumnik
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 281 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  październik 2013
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-414-2
35.50 zł
ISBN:
978-83-7564-417-3
9.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    
Wiodąca z Piszczaca w stronę Połosek polna droga wrzynała się dwoma piaszczystymi pasami w zieleń chwastów. Unoszący się spod końskich kopyt kurz osiadał na bylicach, łoczygach i ostach kędzierzawych, tworząc na zielonych fakturach szarą mozaikę kropek. Dwaj młodsi unteroficerowie wyrwali do przodu, chcąc swą nadgorliwością przypodobać się porucznikowi Jadyginowi. Ich zamysły były raczej proste. Pognać przed siebie jakieś dwa kilometry, zlustrować okolicę i znaleźć dla dowódcy i korpusu podoficerskiego godne ich rangi lokum. Gdy minęli niewielki lasek, ich oczom ukazała się ginąca aż po horyzont równina rżysk. Bystre spojrzenia młodych kaprali wyłapały w dali zarysy wiejskich chat, rozjaśniając ich lica radosnym uśmiechem. Gdy jeden z żołnierzy postanowił kontynuować zwiadowczą misję, drugi pocwałował w stronę pozostającej w tyle grupy, chcąc jak najszybciej przekazać dowódcy optymistyczną wieść.
    Oddział, w sile dwudziestu ludzi, wjechał na podwórko leżącego na skraju Połosek gospodarstwa, płosząc luźno spacerujący drób. Strzegący swego pana jak oczka w głowie wachmistrz Kałmugow zeskoczył raźno z kulbaki, nastrajając do granic możliwości wszystkie zmysły. Przypięty bez ładu i składu nagan dyndał u pasa, jakby chciał odlecieć w jakiś zakamarek gospodarskich budynków.
     – Gospodarzu, otwierać! – Wachmistrz załomotał rękojeścią rewolweru w drzwi, po czym podbiegł do okna, próbując przez zaparowaną szybę zlustrować wnętrze chaty. Gdy już miał zamiar rozbić dzielącą go od przytulnego ciepła kuchni szklaną przeszkodę, ciężkie wrota rozwarły się z nieznośnym skrzypieniem, ukazując na progu sylwetkę mężczyzny w średnim wieku.
     – Czego, psia mać! Nie umiesz pukać?
     – Co ty powiedziałeś? Psia mać? Ty polska sobako! Ja ci zaraz pokażę, kto jest twoim panem – spienił się Kałmugow, podbiegając do Maurycego z gotowym do strzału naganem.
     – Nazad! – rozdarł się w stronę Kałmugowa Jadygin, przywołując przy okazji resztę oddziału do porządku. – Do szeregu, swołocz jedna. Nie wydałem rozkazu.
    Przestraszony wachmistrz zgiął się w pół i zastygł w tej pozycji na kilkanaście sekund. Nie słysząc kolejnej reprymendy, nieśmiało podniósł głowę i z pełnym szacunkiem zakwilił:
     – Wiaczesławie Iwanowiczu, ja tylko chciałem…
     – Milczeć. Wracać do szeregu. Kto tu rządzi? Ja czy ty?
    Blady ze strachu wachmistrz podbiegł do swego konia i zgodnie z rozkazem energicznie wsiadł na wierzch. Zadowolony z uległości podwładnego, porucznik Jadygin dziarsko zeskoczył z trochę narowistego rumaka, po czym podszedł do nic nierozumiejącego z odgrywanych scen Maurycego.
     – Gospodarzu, przepraszam za to chamstwo – rzekł łamaną polszczyzną. – My tu przyjechaliśmy w pokojowych zamiarach. Kwatery nam trzeba.
     – Że co? Czego chcecie?
     – Wszystko w porządku. My jedziemy na front. Nasze sałdaty muszą jeść i spać.
     – A, to trzeba było tak od razu – rezolutnie zauważył Maurycy. – My szanujemy żołnierzy Mikołaja i chętnie im pomożemy. Ale, panie oficerze, musisz pan trzymać na wodzy swoich sałdatów, panimaju?
     – Chaziain, macie moje słowo.
     – To zapraszam starszyznę do środka, a reszta niech się rozgości w stodole. Musicie zrozumieć, że u nas miejsca mało. Dla wszystkich łóżek nie wystarczy. Ale strawa dla walecznych żołnierzy carskiej armii się znajdzie.
    Zadowolony Jadygin skinął na wachmistrza i dwóch unteroficerów, nakazując im podążyć w jego ślady. Reszta, pod dowództwem doświadczonego efreitora Małaszowa, miała rozstawić wokół posesji Maurycego posterunki, na wypadek jakiegoś niespodziewanego burzenia się miejscowych chłopów. Wnętrze kuchni ukoiło skołatane nerwy żołnierzy, podrażniając ich nozdrza zapachami swojskich potraw. Porucznikowi i dwóm kapralom przypomniały się rodzinne strony Brześcia, gdzie po obębnieniu kilkumiesięcznego okresu służby w stacjonującym pod Moskwą garnizonie, wracali w domowe pielesze niczym marnotrawni synowie. Zawsze w takich okolicznościach roztkliwiali się bardziej niż niegodni carskiej armii wiejscy parobkowie. Tym razem postanowili jednak pokazać stosowny hart ducha, udowadniając gospodarzom, że żołnierze cara Mikołaja to europejska elita.
    Celina krzątała się koło pieca, przygotowując czterem carskim żołnierzom ciepły posiłek. Szlachetność jej rysów, jak i całkiem młode jeszcze ciało w mig wywołały u wyposzczonych samców stosowne reakcje. Na samą myśl o zbereźnych czynach uaktywniały się pierwotne instynkty, przeobrażające każde stworzenie w seksualnego demona. Maurycy od razu zwrócił uwagę na tę mało subtelną zmianę fizjonomii obcych, starając się skierować uwagę żołnierzy w inne rejony niż ich własna prywatność. I rzeczywiście, lepiej wykształcony Jadygin wraz z dwoma posłusznymi kapralami podchwycili wywołany przez Maurycego temat. Jedynie Kałmugow nie porzucił grzesznych myśli, układając w swojej głowie mało etyczne scenariusze.
     – A co tam słychać na froncie, panie oficerze? Podobno cesarskie wojska kierują się na Lublin? I to w dużej sile. Co będzie, jak dotrą do nas?
     – Spakojna, chaziain Maurycy. Nasza armia jest charaszo abucziena, znaczit, wyszkolona. Nikogo nie przepuścimy.
     – Tak się tylko pytam, bo Austryjaki mogą się mścić za to, że wam pomagamy.
     – Proszę się nie bać. My budiem walczit za eto ziemle toże.
     – To może po szczeniaczku, poruczniku? Zostało mi jeszcze trochę samogonu.
     – Nam pić wodku nie wolno. Jest wojna. No chyba że po jednym. To nam nie zaszkodzi.
    Maurycy wszedł do pokoju i wyciągnął z szafy zakorkowaną flaszkę.
     – Celina, podaj szklanice i coś do zakąszenia. Nie wypada tak trzymać gości bez poczęstunku.
    Żołnierzom carskiej armii spodobała się gościnność Maurycego. Najchętniej zatrzymaliby się tu na dłużej, ale obowiązki wzywały. Lekko podchmieleni, walczyli ze sobą, zastanawiając się, czy nie kazać gospodarzowi przynieść kolejnej flaszki, czy może lepiej udać się na spoczynek. Najstarszy rangą Jadygin, pomny niepozostawiających wątpliwości rozkazów ze sztabu, bał się jednak zaryzykować i pozwolić na więcej. Wiedział, że taka niesubordynacja mogłaby skończyć się dla niego tragicznie. Wydał więc krótki rozkaz jednemu z kaprali, aby ten zlustrował rozstawienie wart, po czym zwrócił się do Kałmugowa:
     – Wachmistrzu, czas na nas. Idziemy spać.
     – Wiaczesławie Iwanowiczu, jeszcze trochę posiedzę. Będę czuwał – rzekł z przesadną usłużnością, spoglądając z błyskiem w oku w stronę gospodyni.
     – Dałem wam rozkaz, spać!
     – Tak jest, lejtienant. Najpierw jednak pójdę sprawdzić warty.
    Gdy Jadygin wyraził zgodę, Kałmugow z niesmakiem wyszedł z domu, zapominając nawet o stosownym w takim wypadku odmeldowaniu. Maurycy dostrzegł tę niebezpieczną niesubordynację podwładnego porucznika, obawiając się w duchu, czy wywodzący się ze szlachty carski oficer poradzi sobie z wyrywnym wachmistrzem, niewątpliwie – co było widać po zachowaniu – człowiekiem z pośledniejszego stanu. Kałmugow w mgnieniu oka znalazł się na podwórku, pokrzykując na żołnierzy. Chociaż próbował w ten sposób wyrzucić z siebie złogi atawistycznej energii, był wyraźnie zły na Jadygina, że ten nie pozwolił mu zachowywać się tak, jak przystało na podoficera okupacyjnej armii. Czuł się jak pan, który może z podległym sobie ludem zrobić, co zechce, tym bardziej gdy w grę wchodziła nieziemska chuć wyposzczonego od wielu tygodni samca. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ten głupi oficer udaje wobec polskich kmiotów arystokratę, gdy tymczasem własnych żołnierzy traktuje z szorstkością, a nawet z pogardą.
    Celina zajrzała przed udaniem się na spoczynek do kurnika, chcąc mieć pewność, czy wszystko zostało należycie pozamykane. Letni wieczór skrzył się zawieszonymi na bezchmurnym niebie gwiazdami, którym wtórował biały jak miska mleka księżyc. Piękna sielska sceneria i romantyczny nastrój sprofanowane jednak zostały przez wyuzdaną ludzką naturę, której często bliżej do spontanicznych zwierzęcych reakcji niż do filozoficznych westchnień. Wachmistrz stał przyczajony w stajni, czekając, aż jego obiekt pożądania wyjdzie z przyciasnego kurnika. Czując, jak krew pulsuje mu w skroniach, odpiął guzik kołnierzyka i wytarł w spodnie lepkie od potu ręce. Nim zdążył trochę ochłonąć, Celina wyszła z azylu zmęczonych codziennym gdakaniem ptaszysk, schylając głowę pod nisko zawieszoną belką. Gdy wyprostowała się z tego przymusowego skłonu, zastygła bez ruchu, wpatrując się w ledwo widoczną w poświacie przeciskającego się przez okienko stajni księżyca postać.
     – Kto tu? – szepnęła wystraszona, próbując ręką rozsunąć wyimaginowaną czarną kotarę.
     – Ściągaj tę kieckę.
     – Co? Nie rozumiem?
     – Nie rozumiesz? To ja ci zaraz wytłumaczę.
    Kałmugow chwycił Celinę za włosy, po czym brutalnie odwrócił ją tyłem, przeginając jednocześnie jej ciało przez zagradzającą wejście do pustego boksu belkę. Wyrywająca się z silnego uścisku rąk wachmistrza dziewczyna wydała z siebie cichy jęk, jednak na głośniejszy protest nie miała szans. Kałmugow jedną ręką zdzierał z niej spodnią bieliznę, a drugą zatykał usta, bojąc się zbyt wczesnej dekonspiracji. Gdy w nią wszedł, przestała się wyrywać. Zrezygnowana i prawie omdlała ze strachu, postanowiła poddać się tej ohydnej brutalności, czując podskórnie, że to jedyna rada, aby ujść z tego koszmaru z życiem. Kiedy wachmistrz skończył, osunęła się na stertę siana, zagryzając z bólu i upodlenia wargi. Jej niemy krzyk zmaterializował się w grymasie twarzy, zaciskał się w drobnych piąstkach, wygrażając sprawcy tego wielce niesprawiedliwego czynu. Zadowolony Kałmugow lekko szturchnął butem leżącą Celinę, jakby sprawdzając, czy ta jeszcze żyje.
     – Grzeczna dziewczynka. Jutro znów przyjdę, więc masz tu czekać.
    Jakiś delikatny hałas w sieni zbudził czujność siedzącego przy kuchennym stole młodszego unteroficera. Zaintrygowany, odbezpieczył broń i na palcach podszedł do drzwi. Nie słysząc innych podejrzanych odgłosów, wyszedł z kuchni i stanął jak wryty. W słabej poświacie stojących na stole świec dostrzegł leżącą w konwulsjach gospodynię domu. Przestraszony, podbiegł do kobiety i próbował ją podnieść. Widząc jakikolwiek brak woli przetrwania, ruszył w stronę drzwi pokoju i energicznie w nie załomotał.
     – Lejtienant Jadygin! Lejtienant Jadygin!
    Jadygin w pośpiechu założył mundur i wybiegł z pokoju. Po chwili dołączyli do niego Maurycy z drugim podoficerem.
     – Co się stało?
     – Tam – wskazał ręką kapral.
    Maurycy podbiegł pierwszy, pochylając się nad półprzytomną żoną. Z kącika jej ust sączyła się cieniutka strużka krwi, ginąc na podbródku. Podarta spódnica jednoznacznie wskazywała, jakiego despektu doznała. Łudząc się, że to nie to, o czym aż bał się pomyśleć, zapytał:
     – Kochana, co się stało? Kto cię skrzywdził?
    Celina spojrzała lekko zamglonym wzrokiem na Maurycego i, próbując przyciągnąć jego głowę w swoją stronę, wyszeptała:
     – Wachmistrz, on mnie… – nie zdążyła dokończyć, bo z jej gardła wydobył się tylko jakiś nieziemski skowyt.
    Jadygin stał bez słowa, zaciskając pięści. Gdy po kilku chwilach lekko ochłonął, odwrócił się do unteroficera i krzyknął:
     – Jegorow, gdzie jest wachmistrz?
     – Właśnie robi obchód.
     – W porządku. Ani słowa o tym.
     – Zabiję gnoja. Normalnie zakłuję go widłami i rzucę świniom!
     – Chaziain Maurycy, zamilcz! Sprawiedliwości stanie się zadość. Jegorow, który z was dłużej służy w armii?
     – Ja, Wiaczesławie Iwanowiczu. Jestem dłużej od Jury o trzy miesiące.
     – Od jutra zostajesz moim zastępcą. Na razie to jednak tajemnica, zrozumiano?
     – Tak jest, liejtienant. Zrozumiałem.
     – A teraz, chaziain Maurycy, zajmijcie się żoną. Niech idzie spać.
    Koguty rozkrzyczały się głośnym pieniem, zdziwione tak wczesnym ludzkim krzątaniem po podwórku. W powietrzu czuło się jakieś podekscytowanie, jakby oddział lada chwila miał wyruszyć na front. Wachmistrz Kałmugow, ze spętanymi rzemieniem rękami, patrzył mściwym wzrokiem w stronę Jadygina. Był zły na siebie, że dał się podejść jak dziecko. I to komu? Tym dwóm gówniarzom, którzy nie byli nawet godni pastować jego butów. Zaskoczony nad ranem, dał się skrępować jak idący na zarżnięcie baran. Nim zdążył sięgnąć po nagan, zawłóczono go pod wrota stodoły jak jakiegoś kmiota.
     – Wachmistrzu Jegorowiczu Kałmugow, za zachowanie niegodne żołnierza carskiej armii, skazuję was na śmierć przez rozstrzelanie. Wachmistrzu Jegorow, zaczynajcie…
     – Co ty powiedziałeś? Ty psie jeden, ja…
    Kałmugow rzucił się z furią w stronę Jadygina. Zanim pluton egzekucyjny zdążył zarepetować broń, porucznik wyciągnął rękę zza pleców, w której zapobiegliwie – znając podstępny charakter aresztowanego – trzymał przygotowany pistolet. Wachmistrzowi zabrakło do celu jakieś trzy metry, gdy padł suchy strzał. Kula przebiła czaszkę, zatrzymując w jednej chwili rozpędzone ciało, jakby wyrósł przed nim ceglany mur. Kałmugow wykrzywił w jakimś karykaturalnym grymasie usta, by po kolejnych trzech sekundach runąć z impetem na glebę, wzbijając niewielki obłoczek kurzu.
     – Piękny strzał, Wiaczesławie Iwanowiczu – rzekł nowy wachmistrz Jegorow, po czym dał rozkaz stojącemu plutonowi egzekucyjnemu do rozejścia się.
    Celina siedziała w kuchni na łóżku, przytulając Janka. Nie miała zamiaru brać udziału w tym barbarzyńskim widowisku. Mimo osobistej tragedii udało jej się wybaczyć napastnikowi. Nie potrafiła i nie chciała chować w sercu nienawiści, mając nadzieję, że Bóg ją kiedyś za tę szczodrość wynagrodzi. Maurycy miał jednak zgoła odmienne odczucia. Z wielką satysfakcją oglądał scenę zastrzelenia Kałmugowa, modląc się po swojemu do tego niesprawiedliwego Stwórcy o wrzucenie zwyrodnialca w piekielną czeluść. Dopełnieniem tego afektu było podejście do zwłok wachmistrza i splunięcie z pogardą na nieruchome ciało.
     – Dziękuję wam, Wiaczesławie Iwanowiczu. Dobry z was człowiek. Gdy będziecie w potrzebie, macie u mnie drugi dom.
    Jadygin spojrzał z zaciekawieniem na Maurycego, zastanawiając się nad pokrętnością losu. Oto on, znienawidzony przez ten naród zaborca, zyskał w oczach jednego gospodarza nie tylko uznanie, ale i dozgonną wdzięczność. Paradoksalnie to właśnie osobista tragedia tych ludzi, sprokurowana na dodatek przez żołnierza-okupanta, spowodowała jakieś ocieplenie w relacjach pomiędzy przedstawicielem zaborczej armii a uciskanym. Trudno mu było pojąć, co człowiek może w takim momencie czuć, ale jednego był pewien. Gdyby jemu przytrafiła się podobna historia, za taki właśnie finał byłby wdzięczny nawet samemu diabłu.
© 2004-2023 by My Book
×