[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Spotkajmy się w Ameryce
Spotkajmy się w Ameryce
Lech E. Nowak
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 128 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  wrzesień 2013
Kategoria: biografie i wspomnienia
ISBN:
978-83-7564-411-1
26.00 zł
ISBN:
978-83-7564-415-9
12.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Po trzech dniach pobytu w gościnnym nam mieszkaniu kuzyn Bolek, nalewając whisky – Johnnie Walkera, czyli po naszemu Jasia Wędrowniczka – życzliwie zapytał:
    – No jak, brachu? Kiedy myślisz zacząć zarabiać te dolary? Przecież po to żeście tu przyjechali?– Nie powiem, trafił w sedno. I dodał od niechcenia: – O swoją się nie martw. Już się nią moja zajmie. Znajdzie jej jakieś sprzątanie i będzie tłukła zielone.
    Grzecznie zapytałem, jaką pracę mógłbym wykonywać. Bolek popatrzył na mnie krytycznym wzrokiem i zaczął się na głos zastanawiać, gdzie by mnie wcisnąć.
    – Może do Stefana? Montował brygadę do rozbiórek. Spróbujmy, dobre miejsce! – zatarł ręce po chwili namysłu. – No, Józik, walnij jednego, bo do roboty trzeba się brać! – zadecydował.
    No to walnąłem, a ponieważ było tego prawie pół szklanki, z niemałym trudem przełknąłem. Bolek wychylił natomiast do dna bez zająknięcia. Nabrał powietrza, po czym usłyszałem:
    – Cóż ja widzę? – rzekł z uśmiechem. – Wprawy to wy, kuzyn, nie macie. Musicie potrenować, bo jak was chłopaki z brygady dorwą, to na wpół żywego po robocie przywleką. A wtedy ci matka da, już ja to znam!
    Walnęliśmy na drugą nóżkę i Bolek podszedł do telefonu, by zadzwonić do Stefana.
    – Hey, Steven, co tam u ciebie słychać? – usłyszałem. – Jak tam matka, dzieci zdrowe? Może byś wpadł do nas, kuzyn z Polski przyjechał. Powspominalibyśmy o starych Polakach. A co ty tam pieprzysz, bierz karę i przyjeżdżaj! Aha, byłbym zapomniał. Zaparkuj na moim miejscu, bo matka z kuzynką pojechały na shopping, bo u nas w storze jest sejał to nieprędko wrócą. No, dobra, dobra, pakuj się i już – dorzucił, odkładając słuchawkę.
    Bolek objaśnił, kim jest Stefan.
    – Zaraz tu będzie, on tak zawsze się ceregieli, bo technikum skończył. A teraz ma brygadę remontową i zasuwa jak trzeba, bracie. Nie bądź taki przerażony, Józik, walnij jeszcze jednego, to ci się humor poprawi. – Potem zmienił temat. – Powiedz ty mi, Józiek, jak ci się ta nasza Ameryka podoba. Czy ty ją lubisz?
    – Ja to jeszcze tutaj niczego nie widziałem, przecież jestem dopiero trzeci dzień.
    – Oj, napatrzysz ty się tutaj, napatrzysz. Ale pamiętaj: Gdyby cię ktoś pytał, czy podoba ci się w Ameryce, mów bez zająknięcia, że bardzo. Wszyscy mnie tu znają i z tego właśnie powodu nie mogę mieć żadnego obciachu.
    Wróciłem myślami do kraju. Pewnego razu, gdy mnie majster zapytał, czy zostanę dwie godziny po robocie, to tyle jobów dostał, że można by było z nich niezłą wiązankę uskładać. Nasunęło mi się w związku z tym pytanie.
    – Słuchaj, Bolek, zdarza się, żebyś pracował mniej niż dwanaście godzin?
    Na to kuzyn:
    – Czasem owertajma robię, to i pieniądze większe do domu przynoszę. Ale nie zawsze.
    Zanim się zorientowaliśmy, moja żona wróciła z zakupów. Była tak odmieniona i zajęta swoimi myślami, że nie zwróciła uwagi na to, że jestem nieźle wstawiony. Za to po kuzynie nie było widać niczego. Gadali jak najęci ze Stevenem o tym, co będę mógł robić i ile zarobić przy tych demolkach. Jednak nic konkretnego z tego nie wynikało.
    Żonę dopiero w nocy odblokowało. Zaczęła się przymilać i opowiadać, jakie to cudeńka widziała w sklepach. Mogliśmy to wszystko mieć, jeśli zabralibyśmy się do pracy. W końcu zapytała, czy mam szansę na coś się załapać. Powiedziałem, że kuzyn rozmawiał w tej sprawie ze Stefanem, tylko nie za bardzo ich rozumiałem.
    – Nie martw się, Józuś – powiedziała – damy sobie radę. Jak inni tyle osiągnęli, to i my nie będziemy gorsi. Popatrz do czego nasze kuzynostwo doszło.
    Nie miałem ani siły, ani ochoty dyskutować, chciało mi się spać, więc tylko przytuliłem się do poduszki i zasnąłem.
    Rano wstałem z ciężką głową, moja żona już się krzątała koło kuchni, dzieciska spały.
    – Józuś, coś taki markotny – zapytała. – Może dzisiaj będziemy mieć więcej szczęścia i poczynimy jakieś plany.
    Jednak dni mijały, roboty nie było, a dzieci snuły się smętnie po pokojach. To włączyły telewizor, to znowu radio, szukając nie wiadomo czego, bo i tak niczego nie rozumiały. Dopiero teraz pojęliśmy, co to jest bariera językowa.
    Wreszcie kuzynka Irena przyszła z pracy z dobrą nowiną. Od drzwi już nadawała do mojej żony:
    – Od jutra będziesz jeździć ze mną na sprzątanie ofisów. A jak tam nauczysz się dobrze sprzątać, to będziemy załatwiać plejsy.
    Nie miałem pojęcia, co to są plejsy, ale nie pytałem, aby nie wyglądało, że to głąb z Polski przyjechał.
    I żona poszła do pracy. Od tej dobrej wiadomości minął jakiś tydzień i któregoś wieczoru kuzynka mówi do mnie:
    – Ubieraj się, dzisiaj pójdziesz z nami sprzątać ofisy. W szkole byłeś, to na pewno pamiętasz, jak wyglądają mapy.
    – No jasne! – odburknąłem. Geografię mieliśmy w podstawówce, a czy ona ją liznęła, tego nie byłem pewny.
    Do ofisów nie było łatwo się dostać, bo dzieci ukochanej kuzynki oddały auto do naprawy. Zaanektowały więc samochód matki. Szliśmy piechotą dobry kwadrans, potem skorzystaliśmy z metra. Przejechaliśmy subwayem kilka przystanków, wysiedliśmy i po dziesięciu minutach wojskowego marszu dotarliśmy na miejsce. Tu dopiero zobaczyłem, co to są te ofisy.
    Miałem przed sobą duży i piękny biurowiec. Ileż musiał kosztować? Rany Julek, kto miał tyle pieniędzy? Nie wytrzymałem i zapytałem Irenę o firmę, która tu urzędowała. Odpowiedziała, że insiurans, po naszemu ubezpieczenia.
    – Pieniądze naprawdę mają, tyle tylko że płacić za bardzo nie chcą. – Po czym zagadała na inny temat, znacznie jej bliższy. – No dobra, nie ma co strzępić języka, bierz się do roboty. My tu z Marią już obeznane, a ty jesteś nowy. Idź na koniec korytarza, tam po lewej stronie będzie szafa, to ją otwórz i przynieś mapy!
    Idę tym korytarzem i myślę „Cholera, jaki długi, będziemy tutaj do rana sprzątać!”. Wreszcie doszedłem do tej przeklętej szafy, otworzyłem i szukam tych map, a po nich ani śladu.
    Wkurzyłem się na kuzynkę. Co ona wariata ze mnie struga? Nie miałem innego wyjścia, musiałem wrócić i się zapytać. Znalazłem je na drugim końcu korytarza, w dużym pomieszczeniu pełnym komputerów. Wyrzucały właśnie śmieci z koszy.
    Kuzynka popatrzyła na mnie i zapytała:
    – Józiu, gdzie masz mapy?
    A ja na to z oburzeniem:
    – Coś ty, Irenka, zwariowała? Tam nie ma żadnych map, stały tylko jakieś ścierki na kiju.
    Obie naraz ryknęły śmiechem, czym wyprowadziły mnie całkiem z równowagi.
    – Józuś, to są właśnie mapy – wyjaśniła Marysia, nie przestając się śmiać.
    Chcąc nie chcąc, musiałem pożeglować po te nieszczęsne narzędzia pracy.
    Skończyliśmy sprzątać około północy i Irena zadzwoniła do domu, prosząc, by ktoś po nas przyjechał. Pojawił się kuzyn swoim samochodem.
    Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem NY nocą. Ogromne wrażenie! Towarzyszyły mi uczucia zarazem podziwu, zaciekawienia i strachu. Podobały mi się duże, szerokie ulice, ładnie oświetlone, podziwiałem różnorodność zabudowań, a jednocześnie czułem lęk. Mogłem się tu zgubić, bo bez znajomości języka nawet o szalety nie potrafiłbym zapytać. Nie miałem jednak wyboru. Musiałem dostosować się do tego świata i nauczyć w nim żyć.
    Ubaw się zaczął, gdy wróciliśmy do domu, a Marysia zaczęła opowiadać, jak to tato szukał map; dzieci się śmiały. Pomyślałem sobie: „Nie jest tak źle, pierwsze lody zostały przełamane”.
    Powinienem wspomnieć o tym, jak to pierwszy raz samodzielnie kupowałem chleb, po który wysłała mnie żona. Moja znajomość języka angielskiego ograniczała się do good morning i hello, hey i bye. Wyszedłem z budynku i rozejrzałem się za jakimś sklepikiem. Dostrzegłem witrynę dwie posesje dalej, na rogu ulicy. Wszedłem tam i jak przystało na człowieka światowego powiedziałem bye (do zobaczenia), co wywołało niejakie zainteresowanie moją osobą. Nie przejmując się, zacząłem szukać półki z chlebem. Czułem się trochę nieswojo, bo w sklepie same czarne ludy, a ja biały, tym niemniej odetchnąłem, gdy znalazłem wreszcie dział z pieczywem. I tu zaczął się dylemat. Tyle tu było gatunków chleba i bułek, że nie wiedziałem, co wybrać.
    Ciemnej karnacji ekspedientka zapytała mnie o coś po angielsku. Popatrzyłem na nią i odruchowo powiedziałem:
    – Ja Polako.
    Powtórzyła „loko”, z lekkim zdziwieniem podnosząc brwi i pokiwała ze zrozumieniem głową. Później dowiedziałem się, że w slangu loco znaczy: szalony, zwariowany, postrzelony, niespełna rozumu. Reszta kolorowych popatrzyła na mnie z podobnym zrozumieniem, jeśli nie współczuciem. Kiedy szykowałem się do wyjścia, jeden z Murzynów, nie dając za wygraną, wręczył mi za darmo kolorowe czasopismo, po czym zabrał z mojej ręki pieniądze za chleb. Poklepał mnie po plecach i powiedział bye. Też powiedziałem bye i wyszedłem.
    Dopiero na ulicy zobaczyłem, jakim pismem mnie obdarował. Trzymałem w rękach numer Playboya. Nie powiem, nawet mnie to ucieszyło, tekstu nie było za dużo, a obrazki całkiem sobie. Ukontentowany wróciłem do domu. Zainteresowana zakupami żona fuknęła na mnie, patrząc na to, co przyniosłem.
    – Źle wybrałeś. Kupiłeś chleb tostowy, a my nie mamy tostera. A potem dorzuciła kąśliwie: – Co widzę, gazetkę dla siebie znalazłeś. To od tego chcesz zacząć edukację w Ameryce?
    – Tyś już pewno była w Ameryce, to możesz się wymądrzać – odparowałem równie złośliwie.
    Jak się potem okazało, Bolek miał trochę takich świerszczyków, ale dobrze schowanych. W przypływie dobrego humoru wyciągał je i mi je pokazywał.
    Po dwóch tygodniach kuzyn załatwił mi wreszcie pracę przy demolkach. Dobrze zakarbowałem sobie pierwszą wypłatę. Jak tylko skończyliśmy robotę, chłopaki z brygady wzięli mnie do pubu. Pamiętam, że tam byłem, ale potem urwał mi się film. Jak się znalazłem w domu, tylko jeden Pan Bóg wie. I naturalnie chłopaki. Moja Marysia jeździła mi po głowie za ten wypad chyba z miesiąc.
© 2004-2023 by My Book
×