[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Cztery listy do Pana Boga
Cztery listy do Pana Boga
Ewa Krzywiec
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 249 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  maj 2011
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-288-9
37.00 zł
ISBN:
978-83-7564-293-3
23.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Każdego dnia kładliśmy się z postanowieniem wyspania się, ale rzadko kiedy mogliśmy to zrealizować. Nie pamiętam, jak zasnęłam, nie pamiętam, czy śniło mi się cokolwiek, ale teraz to na pewno był sen albo urywek z jakiegoś filmu. Nasz Wojtek biegał od okna do łóżka i odwrotnie, darł się okropnie, wojna, napad i napad, wojna. Machał przeraźliwie rękami i tupał. Wszyscy usiedliśmy na łóżkach i rzeczywiście ktoś albo coś waliło w nasze okna. Strasznie bałam się o Wojtka, musiał dopiero co zasnąć.
    – Wojtek, Wojtek… – mama próbowała dobrze rozbudzić go i uspokoić. Nie było to wcale proste. A on miotał się między meblami. Był kompletnie nieprzytomny, albo miał straszny sen, albo wystraszył się tego walenia. Mama musiała go silnie trzymać, żeby się nie wyrywał. Przytulała go, a on płakał i nie mógł się uspokoić. Musieliśmy pozamykać drzwi i okna jak wróciliśmy od Filipków, bo wyraźnie ktoś dobijał się do domu.
    – Otworzyć! – darł się nasz ojciec. – Ile będę czekał? Otwierać,
    darmozjady jedne!
    Michał był najbardziej z nas przytomny, skoczył i otworzył drzwi. Naszym oczom ukazał się cudowny widok, tata z panem Czesiem, wujkiem, tak kazał się nazywać, stali na progu przemoknięci do suchej nitki. Bardzo musieli być sfatygowani i zaspani, skoro deszcz nie obudził ich od razu. Wszyscy szeroko otwarliśmy buzie ze zdumienia. Tata stał okrakiem, próbował utrzymać się na nogach, wymachiwał szeroko rękami.
    – Proszę, Czesiu, proszę, moja zaraz przyniesie zsiadłe mleko, zaraz, Czesiu – przekonywał nasz ojciec. Mama patrzyła kolejno na nas i na tatę, my na nią, nikt się nie ruszył.
    – No dobra – ojciec zgadzał się na to coś. – Dobra, może i tak być, sam przyniosę.
    Ojciec poczłapał po to mleko, zostawiając rozmazane kałuże wody na podłodze. Niósł ten garnek, trzymając go przed sobą, patrzyliśmy, czy aby go doniesie. Przyniósł cały kamienny garnek z mlekiem, postawił go na stole i gestem zaprosił Czesia do biesiady.
    – Częstuj się, kochany kolego. Przydałoby się coś innego na taką
    okazję, ale chyba nic nie wykombinuję. Rozumiesz, Czesiu, cieszę się, że mogę cię gościć. – Podał wielkie łyżki jak do bigosu i na zmianę z Czesiem zaczęli pić to mleko, siorbać, siorbać i pić. Niesamowity dźwięk tego picia, na przemian z kichaniem, wyrzucił nas po prostu z łóżek. Wyskoczyliśmy każdy w swoją stronę. Mama siedziała na stołku, patrzyła na to wszystko i nie odzywała się. Bała się odzywać. Ale Wiola nie dała za wygraną.
    – A mama, a mieliśmy mieć na obiad zsiadłe mleko z kartoflami – mówiła Wiola bardzo zmartwiona całą sytuacją.
    – Słyszysz ty, Franiu, co ten bękart mówi, na obiad, co to znaczy? Po co częstujesz kolegę, ty ośle jeden, ty kamienny idioto, mówię do ciebie! – darł się Czesio. Ojciec rozparty siedział przy stole, słuchał, a Czesio darł się coraz głośniej. – Ty skurwielu jeden. Co myślisz, że ja to byle kto?
    – Czesiu!!! – jak beknął ojciec. – Uważaj, co mówisz, ten swój słownik wyrazów obcych to zabieraj ze sobą. Ty imbecylu jeden. Nie no, ludzie, temu to się całkiem popierdoliło i tyle. Spierdalaj mi prędziutko, Czesiu, bo może być źle – mówił nasz ojciec, ale nie ruszał się z miejsca.
    – Pewno, że idę, dziękuję ci, Franiu, za gościnę, nigdy ci tego nie
    zapomnę.
    – A jak chcesz, wszystko mi jedno, spierdalaj i już – nasz ojciec przybierał bardzo poważną minę. Myśleliśmy, że wstanie i poturbuje Czesia, ale na to był jeszcze bezsilny. Czesio ruszył do drzwi, została po nim wielka kałuża na środku kuchni. Chlapnął tylko drzwiami i tyle go było widać. Wiola płakała po cichutku przy mamy kolanach.
    – Nie płacz! – pocieszała ją mama. – Wymyślimy coś na obiad.
    Słońce już było bardzo wysoko, więc nasza noc musiała się skończyć. Ojciec drzemał już na stole.
    – Oj, ja za żadne skarby nie ruszę już nigdy zsiadłego mleka, wszystkie wnętrzności mam wywrócone do góry nogami po tym, co słyszałem. Brr… – wzdrygał się Rudy. – No, a gdybym musiał jeszcze z tego samego garnka jeść lub pić, to już nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Mamo, trzeba go wyparzyć, bo ile tam zarazków!
    Nikt mu nic nie odpowiedział. Wszyscy mieli dość, ale jakoś nikt nie zwymiotował. Pora wracać do swoich obowiązków. Wszyscy się rozeszli, nikt nie miał ochoty jeść. A ojciec spał na stole. Jak wróciłyśmy z Wiolą ze sklepu, już spał na łóżku, tylko jego mokre, śmierdzące rzeczy leżały obok łóżka. Pod stołem była wielka kałuża wody. Ojciec wił się na łóżku, syczał, jęczał, warczał, chrapał, podskakiwał i walił na oślep rękami i nogami.
    – Nie wpuszczajcie nikogo do domu, bo to wielki wstyd – rozkazała mama. Po cichutku sprzątałyśmy w domu, gotowałyśmy zupę, cicho, byle ojca nie obudzić. Mama jak zwykle chodziła na zarobek do Chryców. Pewnie przerzucali siano. Może się tak bardzo nie zmęczy. Żałowałam, że nie potrafię doić krów, bo bym jej dużo pomogła, a tak, to co miałam zrobić? Obiecałam sobie, że w to lato to się już nauczę i koniec. Mama ciągle pracowała, wieczorami była tak zmęczona, że zasypiała na krześle. Ale tata za to nic praktycznie nie robił. Ciągle gdzieś jeździł. Załatwiał interesy i tyle.
    – Nie martwcie się, rozpocząłem robotę, będą z tego pieniądze – chwalił się, ale nigdy nie było ani roboty, ani tych pieniędzy. Zabierał naszą starą Krasełkę i nie wracał po trzy dni.
    Tak powoli schodziło kolejne lato i nic się tu u nas nie zmieniało. Ostatnie dni sierpnia były trochę spokojniejsze, bo nasz tato całą twarz miał jak skorupę.
    – Co się stało? – dopytywała mama.
    – A co cię to obchodzi? – pytał, albo tylko kręcił głową. – Nic, nic ci nie powiem i już. – Ale nie wychodził nigdzie już któryś dzień z kolei, nie chciał też nikogo widzieć, jak ktoś szedł do nas, to uciekał na strych. – Nie ma mnie dla nikogo! – darł się i uciekał.
    – Musiał się z kimś bić albo spadł z wysokości, innej alternatywy nie widzę, tak musiało być i tyle. – Michał opowiadał to z zadowoleniem.
    Któregoś wieczoru, gdy mieliśmy już iść spać, ktoś zapukał do drzwi.
    – Dobry wieczór – odezwała się sklepowa w naszych drzwiach. Patrzyliśmy na nią, nie rozumiejąc. Nigdy nie darzyłam jej sympatią, ta obrzydliwa baba była bardzo dumna z siebie i bezczelna jak mało kto. Ciągle była opryskliwa, więc bardzo zdziwiła nas jej wizyta. Czego ona szuka u nas, zastanawiałam się. Tata wykręcił się plecami do niej.
    – O, ładnie, jeszcze się wykręci, wtedy, kiedy pożycza, to się nie wykręca. – Już wykrzykiwała, bo poczuła swoją wyższość. Poprawiała nerwowo swoją chustkę na głowie. Jej turkusowa twarz przybierała różne miny. Oczy puszczały pioruny i błyskawice w stronę naszego ojca. A on siedział cichutko, pierwszy raz czuje się chyba zaszczuty, myślałam. – Najlepsze wyjście to się obrazić, albo wyprzeć, co? – pytała. – Przyszłam po moje pieniądze – zwróciła się do mamy. Ściszyła głos i spuściła trochę z tonu. – Mąż pani wziął dziesięć kilo cukru ze sklepu i mówił, że na przetwory, i nigdy nie pokazał się z pieniędzmi.
    – No wie pani, nie wiem, co powiedzieć, mam nadzieję, że nie zapisuje go pani do zeszytu. No więc skoro tak było, to proszę – wygrzebała mama swój mały portfelik i oddała jej pieniądze. – Ale uprzedzam, że to jest pierwszy i ostatni raz, więcej nic za mojego męża nie będę oddawać. Jeśli ma takie układy, że może brać coś bez pieniędzy w sklepie, to niech bierze, ale potem proszę do mnie więcej nie przychodzić.
    – I cała pani sklepowa spąsowiała jak różyczka – cieszył się później Wojtuś.
    Tylko drzwi zamknęły się za sklepową, zaczęło się. Mama zaczęła płakać. I nie patrzyła, czy ktoś jest z nas przy tej rozmowie, czy nikogo nie ma.
    – Moje ostatnie pieniądze, ty bydlaku jeden, ostatnie, rozumiesz? – płakała coraz głośniej mama. – Tyle dni musiałam harować przy żniwach, gdyby chociaż u siebie, ale nie, na wsi. Ale co to ciebie obchodzi, nic, skąd ja wezmę teraz na książki, na zeszyty dla dzieci, o Boże! – krzyczała mama. – Na cukier brałeś, czy cukier? Bo nic z tego nie rozumiem, nigdy go nie ma pod dostatkiem. No ale czemu nic nie mówiłeś, jak była sklepowa, co? Bałeś się? Co? No tak, ty bohaterze! To nie ja i nie dzieci…
    – Zamknij mordę, nic nie rozumiesz, mam zacierek, że palce lizać i tyle. Jak to wszystko zrobię, to dopiero zobaczysz, ile natarguję. Zamknij się wreszcie, głupia babo, oddam wszystko. Interesik, interesik mówię ci, ty i tak nic nie zrozumiesz – nabierał już pewności siebie. Zawsze był wielkim bohaterem, bo my zwyczajnie się go baliśmy. Wszyscy się go baliśmy, mama też. Patrzyliśmy na to wszystko, stojąc zwarcie w grupie. Dla bezpieczeństwa.
    – Co się gapicie, znojdki jedne! – wydarł się ojciec. – Spać! Raz, dwa, trzy. Co, pomóc wam się ruszyć? – krzyczał. Jego nastroje zmieniały się w zastraszającym tempie. Nigdy nie mogliśmy być pewni, że jesteśmy bezpieczni. Biegiem się rozbieraliśmy, nie chcieliśmy innych komend. Po tym dopiero się zaczęło. Już w nocy miałam problem ze spaniem, śniły mi się same nieprzyjemne rzeczy. Czasami miałam wrażenie, że śnię na jawie. Po takich nocach budziliśmy się obolali i niewyspani. Ale widocznie tak miało być.
© 2004-2023 by My Book
×