[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Ślązacy na Dzikim Zachodzie
Ślązacy na Dzikim Zachodzie
Zygmunt Skonieczny
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 323 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  marzec 2010
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-240-7
39.00 zł
ISBN:
978-83-7564-242-1
22.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Rankiem pod statek przybiła łódź z urzędnikiem emigracyjnym w galowym mundurze oraz lekarzem. Pasażerowie musieli nadal siedzieć na swoich miejscach pod pokładem w czasie tej rutynowej inspekcji, która miała potwierdzić czy aby przed zejściem na ląd nie ma na statku jakichś śladów epidemii, czy nie przewozi się broni lub groźnych bandytów… Płacz zniecierpliwionych dzieci i smród pod pokładem bardzo przyśpieszyły obchód tej komisji, której towarzyszył również kapitan statku. Wszystko widać było w jak najlepszym porządku, skoro po pewnym czasie statek skierowany został pod samo nabrzeże.
    Pierwsi po trapie zeszli owi portowi inspektorzy i dopiero zaczął się wyładunek bagaży wraz z zejściem podróżnych po trapie na ląd. Schodziła rodzina za rodziną i stawała obok swoich tobołków, oczekując dalszych poleceń któregoś z Moczygembów. Niebawem do płużniczan podszedł miejscowy duchowny i po niemiecku przedstawił się:
    – Jestem od father Leopolda z Castroville, ksiądz Mathias z Galveston. Tutejszy nasz biskup Odin bardzo się martwił o was. Wasz rodak father Leopold polecił mi pomóc wam załadować się na furmanki i udać w dalszą podróż, w głąb lądu. Którzy to z was są braćmi father Leopolda?
    – To my. Ja jestem Józef, to mój brat Jan, tam dalej jest jeszcze Antoni i August z rodzinami – przedstawił słabą niemczyzną siebie i braci najstarszy z Moczygembów. – My się bardzo radujemy, co nam pomóc chcecie. Jesteśmy okrutnie pomęczeni i paru z nas w podróży pomarło. Dobrze, że wreszcie wszystko, co złe, zaraz się skończy. Pan Bóg wam tego nie zapomni, bo my tu całkiem obce i ratunku wypatrujemy.
    – O, jeszcze długa droga przed wami, jakieś dwieście mil! Musicie wytrzymać. Tymczasem pokierujcie, dobry człowieku, coby każda rodzina stanęła oddzielnie wraz ze swym dobytkiem – zarządził ksiądz Mathias. – A wiele was tu przypłynęło?
    – Tak będzie rodzin dwadzieścia dwie – informował Józef. – U jednych jest gromadka dziecisków, inni ino sami. Razem ze sto ludzi. A długo to nam będzie trzeba jeszcze wędrować?
    – Jak jeszcze dziś wyruszycie, to pewnie więcej niż dwa tygodnie, może trzy, i wtedy spotkacie waszego father Leopolda. On już dalej zajmie się wami – oznajmił im ksiądz Mathias. – Teraz pójdziemy tutaj do takich Meksykanów, co was powiozą na swoich wozach wzdłuż rzeki do San Antonio, gdzie oczekuje na was father Leopold.
    Józef powierzył opiekę nad swymi dziećmi Marynie Dziukowej, poinformował o tym Augusta i Antoniego, a z Janem podążył za księdzem Mathiasem. Szli uliczką prowadzącą od portu w głąb miasta. Galveston od jakiegoś czasu uchodziło za największy port Zatoki Meksykańskiej. Na głównej ulicy nazywanej Stand były już lampy gazowe, sporo bogatych willi, sklepów, restauracji. Port i miasto czekały zawsze na cudzoziemskich marynarzy i towary zwożone z Europy. Na tej głównej promenadzie wyróżniał się pałac biskupi, willa Ashtona i dom handlowy Samuela Williamsa. Pomimo wczesnej pory w mieście panował ożywiony ruch. Furmanki i jeźdźcy na koniach zajmowali środek ulicy, natomiast poboczem szli piesi, wzbudzając ogromne zainteresowanie obu braci Moczygembów. Zobaczyli oni po raz pierwszy Murzynów dźwigających na plecach jakieś ogromne pakunki, potem dostrzegli Meksykanów cudacznie ubranych, wraz z charakterystycznymi ogromnymi kapeluszami, no i wykwintne tutejsze paniusie z parasolkami chroniącymi je przed słońcem. Szły przeważnie w towarzystwie eleganckich panów i służby. Ksiądz Mathias musiał nawet popędzać obu zapatrzonych Moczygembów, kiedy zauważył, jak bardzo opóźniali marsz. Przestrzegał ich także na zapas przed wchodzeniem w bezpośredni kontakt z nieznajomymi, bo w porcie kręci się zawsze wielu złodziei i rzezimieszków. Zapowiedział również, że on osobiście poprowadzi targi z tutejszymi woźnicami, bo ci gotowi są ich oszukać na zapłacie. Obiecał później dopilnować załadunku na wozy i ustalić z woźnicami trasę przejazdu. Pytał obu braci, czy wcześniej nie trzeba może dokonać niezbędnych zakupów żywności lub jakichś przedmiotów przed dalszą podróżą, która do łatwych należeć nie będzie, a i na miejscu może się nagle okazać coś bardzo potrzebne.
    
    Późnym popołudniem wyruszył dziwny konwój z tego wielojęzycznego i różnonarodowego Galveston. Przodem szedł przez miasto stary Opiela z krzyżem, jakby to miała być pielgrzymka, za nim jechało dwóch uzbrojonych jeźdźców w kapeluszach z ogromnymi rondami, potem dopiero długi sznur wozów zaprzęgniętych w cztery lub sześć wołów, obok których szli tylko mężczyźni. Na drewnianych wozach, nakrytych surowymi skórami chroniącymi przed deszczem, znalazły miejsce kobiety z dziećmi i toboły ze skrzyniami. Taka furmanka posuwała się wolno, ale potrafiła zabrać dwie tony ładunku. Meksykanie dziwili się śląskim kobietom, których kuse spódnice odkrywały niewieście nogi kilka centymetrów powyżej kostki i swoim wyglądem raziły tubylczą ludność. Wobec tego szybko ulokowali je w wozach, żeby nie było kpin w czasie przejazdu przez miasto i osady. Dodatkowo parę wozów posiadało osłony z tkanin naciągniętych na metalowe ożebrowanie, które doskonale chroniły przed piekącymi promieniami słońca. W czasie podróży furmani pokrzykiwali na woły, czasem strzelali z bicza, nie zważając zbytnio na pieszych idących obok wozów, czy ci aby nadążą iść za nimi. Spieszyli się. Pragnęli jak najdalej znaleźć się poza miastem.
    Na razie trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża zatoki, która obdarowywała wędrowców przyjemnym chłodem. W trakcie przejazdu mijani ludzie zatrzymywali się zadziwieni niespotykanym widokiem emigrantów z Europy. Prażyło ostre słońce, a mężczyźni z konwoju ubrani byli w ciemne ubrania i wysokie buty. Widać było, że nosili białe koszule, lecz teraz brudne i przepocone. Nawet z oddali dało się wyczuć smród niemytych od dawna ciał i niezmienianej odzieży. Śmierdzieli bardziej aniżeli zaniedbane woły meksykańskich woźniców. Ktoś z przechodniów nawet zakpił, że ci wędrowcy bardziej cuchną aniżeli wydzieliny skunksa. Za konwojem długo w powietrzu unosił się kurz przysłaniający dalszy widok wędrowców.
    
    Robiło się prawie ciemno, gdy konwój zatrzymał się obok zagajnika z przewagą gęstych krzewów. W tle majaczył gęsty las, ale Meksykanie ostrzegali podróżnych przed jego bliskim sąsiedztwem, bo kryje się w nim niebezpieczny dziki zwierz. Po uwolnieniu koni i wołów z zaprzęgu jeźdźcy z furmanami oraz nasi mężczyźni zabrali się za rozpalanie kilku ognisk, wykorzystując suche gałęzie. Na widok płonącego ognia kobiety poschodziły z wozów i zabrały się za przygotowanie ciepłej strawy. Natomiast Meksykanie stanowczo zabraniali dzieciom schodzić z wozów, wskazując na migi, że tutaj pełno jadowitych węży.
    – Snake! Snake! – ostrzegali po angielsku.
    – Serpiente! – po hiszpańsku informował ktoś inny.
    Mężczyźni zrozumieli pierwsi, pewnie bardziej po gestach wykonywanych rękoma niż mowie, że to chodzi zapewne o grzechotniki po śląsku nazywane szczyrkowa, bo wydają charakterystyczny dźwięk przypominający dziecinną grzechotkę. Przykazali więc swoim niewiastom uważać na niebezpieczne gady i stanowczo chronić dzieci przed ukąszeniem. Dziwili się furmani nierozważnym kobietom, które dla wygody zaczęły chodzić boso.
    Ogniska miały się palić przez noc całą, bowiem wokół nich mieli rozłożyć się na ziemi mężczyźni, próbując zasnąć, a niektórzy nadal czuwać. Ogień na tym pustkowiu dawał ciepło – bowiem noce, nawet w tym gorącym klimacie, były chłodne – i chronił przed dzikimi zwierzętami, przed którymi zdążył wcześniej ostrzec również ksiądz Mathias. Zmęczenie podróżą i przeżyciami miało niebawem dać o sobie znać, pogrążając w głębokim śnie naszych wędrowców.
    
    Wraz z pierwszymi promieniami słońca przystąpiono do gaszenia ognisk i po skromnym posiłku konwój ruszył w dalszą podróż. Dzieci nadal jeszcze posypiały sobie, bezpiecznie leżąc na wozach lub te mniejsze w objęciach matek. Mężczyźni z konieczności szli obok zaprzęgów, niektórzy osłonięci świeżo zakupionymi kapeluszami, skutecznie chroniącymi przed upalnym słońcem. Było to zasługą księdza Mathiasa, który zdążył namówić płużniczan do zakupu słomkowych kapeluszy, kilku maczet i strzelb. Mężczyźni w czasie postoju częstowali woźniców tytoniem bądź świeżo zakupionymi papierosami i próbowali prowadzić z nimi rozmowy. Trochę po niemiecku, trochę na migi. Józef z Janem szli na czele konwoju, Antoni z Augustem prawie na końcu. Moczygembowie nadal ofiarnie czuwali nad bezpieczeństwem rodaków, nie zważając, jak ci, mimo tego, sarkali na niewygody w trakcie wędrówki.
    – Prawdę pisał nasz Poldek względem tej pogody. Tu nic ino słońce i słońce – zauważył Józef w rozmowie z Janem. Szli jak inni obok wozu, na którym Józef umieścił swoje dzieci obok rodziny Dziuków. Sprawił tym sposobem niewyobrażalną radość bratu, mocno zaangażowanemu uczuciowo w związek z urodziwą Maryną.
    – Tam u nas tygodniami lało srogo, że zboża nie dało się sprzątnąć i kartofle pogniły, a tu pewnie będziemy ino modlić się o deszcz – zauważył Johan Dziuk, idący solidarnie obok braci Moczygembów.
    – Ziemie tu całkiem porosłe bujną trawą, kłującymi krzakami i kępami drzew. Nie ma żadnych upraw, ino dzicz – zamartwił się Jan. – Toć już zima pewnie, a grzeje kiej u nas w lecie podczas żniw.
    – Pożyjemy, zobaczymy – uspokajająco dopowiedział Józef. – Na pewno na łachach oszczędzimy i twarze opalimy jak te Meksykany czy Murzyni.
    – Byleby nasze kobity nas rozpoznały – zażartował Johan, spoglądając na swoją Teklę wygodnie ulokowaną na wozie.
© 2004-2023 by My Book
×