[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Samotność
Samotność
Jerzy Wróblewski
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 147 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  czerwiec 2008
Kategoria: biografie i wspomnienia
ISBN:
978-83-7564-039-7
25.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
     (...) karciani partnerzy ojca postanowili ograć go doszczętnie. To dawali ojcu wygrać, to znowu ojciec przegrywał. A stawki były coraz większe, i te wygrane, i te przegrane. W ten oto sposób poszły ostatnie pieniądze, poszły niektóre rzeczy z wyposażenia domu, poszły niewbudowane materiały budowlane, by wreszcie na karcianym stole stanął nasz dom.
    Nasz WŁASNY dom. Przegrał.
    Nie pomógł wtedy ojca płacz, nie pomogły wszelkie zaklęcia, nie pomogły wytaczane przez ojca wizje głodujących dzieci, nie pomogło przywoływane do sumień trzymiesięczne niemowlę. Nie pomogło nic. Karciarze byli bezwzględni. Co zaplanowali, to osiągnęli. Taki był ich cel.
    Szybko sporządzono – fikcyjny oczywiście – akt kupna i sprzedaży, oczywiście wszystko notarialnie, wraz z wpisem do ksiąg wieczystych w sądzie grodzkim w Tarnowie. Ten wpis istnieje do dziś. Przepadło wszystko. Przepadł dom z jego znaczącym wyposażeniem, przepadły pieniądze, przepadł sklep, przepadł spokój o byt, przepadła noszona na twarzy duma, przepadł tak liczący się prestiż, przepadło wszystko. Dno, zostało tylko dno, z którego, jak się później okaże, rodzice moi nie podnieśli się już nigdy, a zwłaszcza ojciec.
    Nowy właściciel NASZEGO domu w spisanej umowie sprzedaży i kupna zagwarantował sobie, że po miesiącu dom będzie opuszczony przez jego dotychczasowych mieszkańców. W przeciwnym zaś wypadku dotychczasowy właściciel zobowiązany był do płacenia wysokich kar. Z tego też powodu problem znalezienia nowego mieszkania był palący. Nic więc dziwnego, że w pierwszym rzędzie zwrócono się do Kikusa, właściciela czteromieszkaniowego domu, który akurat w tej chwili miał jedno mieszkanie wolne.
    Nie przekraczając umownego terminu, ojciec najął furmankę, na którą załadował w znacznym stopniu zniszczony własnymi rękami cały sprzęt domowy i polecił woźnicy jechać do Kikusa. Nowe mieszkanie, składające się z jednej izby, mieściło się w tym samym czynszowym budynku, co mieszkanie z okresu budowy własnego domu. Z tą jednak różnicą, że poprzednie mieszkanie składało się z dwóch izb, w tej chwili zajmowała je już inna rodzina.
    Zamieszkaliśmy na starych śmieciach. To przecież tu, w tym domu, urodziłem się ja, urodziła się Lidzia, a było to tak niedawno. To samo podwórko, te same zakamarki, te same koleżanki i ci sami koledzy. Tylko nie to samo mieszkanie. Wprowadziliśmy się do jednego pomieszczenia, o powierzchni szesnastu metrów kwadratowych, w którym miało toczyć się dalej nasze życie. Życie już pięcioosobowej rodziny.
    Przyszło nam żyć tak blisko miejsca, bo o czterysta metrów oddalonego, ale już nie naszego domu, i w jakże innych warunkach. W jakże innej atmosferze, w jakim upokorzeniu. Atmosfera, jaka otoczyła naszą rodzinę, oddziaływała nie tylko na rodziców, ale także i na nas, na dzieci. Zaczęto o nas mówić „dziady”, co w tamtejszym środowisku było wielce upokarzającym. Już nie było wesołych zabaw z dziećmi, już nie było przyjaznych uśmiechów i zawołań. Nie było nic, a najgorsze to, że nie było żadnej nadziei na jakąkolwiek podobną do normalnej egzystencję. Dziadkowie, gdy się dowiedzieli o tym, co zaszło, zablokowali wszelką pomoc. Widmo głodu weszło do naszego domu. Ja i Lidzia byliśmy już odchowani, ale było jeszcze niemowlę, Bogusia. Skąd wziąć choćby na mleko dla niej? Jakieś tam schowane przed ojcem pieniądze nie mogły zabezpieczyć choćby najbardziej minimalnych potrzeb rodziny. Na domiar złego, zaraz po zamieszkaniu u Kikusa ojciec zostawił całą rodzinę i wyniósł się do Dądziołkowej. Dądziołkowa, nie pani Dądziołkowa, ani inna, tylko po prostu Dądziołkowa. Była to o dwadzieścia lat starsza od ojca kobieta, która zamieszkiwała samotnie malutki domek, też na Czerwonej, lecz pod samymi Mościcami. To ją właśnie ojciec wybrał sobie na swoją gosposię, na swoją powierniczkę, a może również na kochankę. Dądziołkowa nie robiła ojcu wyrzutów za hulaszczy tryb jego życia, który w dalszym ciągu uprawiał, choć już nie w takim wymiarze, jak poprzednio. Tu miał swobodną rękę.
    Szybko przepuścił to, co jeszcze mu pozostało z tak nieodległych czasów. Zostało mu tylko to, co miał na sobie. Nawet kupno papierosów było wielkim problemem, a muszę zaznaczyć, że był nałogowym palaczem. Nie tylko ojciec był namiętnym palaczem, ale także i matka. Oboje palili niewyobrażalne ilości papierosów, matka od czasów panieńskich, ojciec od czasów kawalerskich. W mieszkaniach, w których mieszkaliśmy, kłębiły się niebieskoszare chmury dymu tytoniowego. W tych warunkach byliśmy płodzeni, noszeni w łonie matki, i w tych warunkach żyliśmy. Praktycznie, ja pierwszego papierosa zapaliłem, gdy miałem osiem lat, i dzisiaj, gdy mam ich już siedemdziesiąt sześć, palę w dalszym ciągu. Nikotyna jest nieodzownym składnikiem mojego organizmu.
    Wyczyszczony ze wszystkiego ojciec nawet u Dądziołkowej nie znalazł pobłażania dla swoich postępków. Toteż któregoś listopadowego dnia zapukał do naszych drzwi. Został przyjęty przez matkę, choć z pewnymi zastrzeżeniami, które w przyszłości nie zawsze były dotrzymywane.
    Natychmiast następnego dnia został przyjęty do pracy tam, gdzie poprzednio pracował, lecz już na gorszych warunkach płacowych. Do pierwszej wypłaty jedliśmy tylko raz dziennie.
    W tym roku ja poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Była to prywatna szkoła w Zbylitowskiej Górze. Do szkoły miałem około dwóch kilometrów. Idąc do niej, zawsze przechodziłem koło naszego domu. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego tam nie mieszkamy. Nie rozumiałem tego, że tu, w naszym domu, zawsze jadłem śniadanie, a teraz do szkoły muszę iść głodny, licząc na to, że dopiero w szkole może jakieś dziecko podzieli się ze mną swoim drugim śniadaniem. Dziwiłem się, bo jeszcze nie tak dawno, gdy szedłem tą drogą, stada wróbli, które buszowały w tych rosochatych wierzbach, tak wesoło świergotały, a teraz ich świergot stał się jakiś smutny, niedosłyszalny. Pytałem o to matkę, pytałem o to ojca, ale żadne z nich nie chciało mi odpowiedzieć. A wróble ćwierkały tak samo jak kiedyś, tylko ja inaczej słyszałem, bo puste kiszki grały głośniejsze melodie. Nie słyszałem już, jak rozmawiają ludzie w telefonicznych drutach. Nie przypomniałem już sobie żadnej piosenki, która by mogła mi towarzyszyć w trudzie chodzenia do szkoły. Tak, bo był to trud. Wszystko jest trudem, gdy nie pracują żołądek, jelita.
    Dziwiłem się, dlaczego musiałem siedzieć zawsze w ostatniej ławce, bo żadne z dzieci nie chciało ze mną siedzieć. Po prostu byłem brudny, niedomyty. Ubranie moje było nijakie i brudne. Po prostu śmierdziałem. Nikt się ze mną nie chciał bawić. Byłem dziadem. Byłem wyizolowany. Byłem sam.
    To osamotnienie prześladowało mnie przez całe życie.
© 2004-2023 by My Book
×