[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Córka profesora
Córka profesora
Laura Lancerewicz
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 136 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  styczeń 2008
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-008-3
19.50 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Po południu Dione pobiegła do biblioteki. Wiedziała, iż szanse na jakąkolwiek ciekawą książkę maleją z dnia na dzień; placówka liczyła niewiele pozycji, z czego znaczna część to dokumentacja Kamieńczyka i pobliskich miejscowości.
    Weszła zdecydowanym krokiem, lecz od razu zesztywniała. Przez otwarte obok drzwi dostrzegła czyjąś znaną jej z widzenia postać. Przez chwilę pomyślała, że jest w czytelni w Warszawie, gdyż w pochylonej nad pismami osobie rozpoznała studenta konserwatorium. Nawet cisza była jakby ta sama.
    Ze ściśniętym gardłem poprosiła o angielską powieść obyczajową z początku dziewiętnastego wieku; była pod wrażeniem dopiero co przeczytanego, niedawno wydanego tłumaczenia. Pani Wanda pokręciła głową z powątpiewaniem i zniknęła za regałami. Zza ścianek słychać było szelest przewracanych kartek. Dione poczuła nagle za sobą czyjąś obecność.
    – My się chyba znamy, przynajmniej z widzenia… Mam na imię Ernest. Że też ktokolwiek jeszcze czytuje romanse. To dobre dla starych panien. Wciąż te same problemy miłości i zamążpójścia, panią to nie nudzi?
    – Z tego, co pan mówi, wynika, że i pan je czyta – odpowiedziała machinalnie. – Szukam wartości poznawczych, mam na myśli różnice społeczne, problemy majątkowe, wreszcie wpływ klimatu, pogody…
    – A jak dzisiejsza pogoda wpłynęła na panią? Zapraszam na spacer, właśnie zwiedzam okolicę.
    Bibliotekarka zrobiła uwagę na temat zbyt wyszukanego życzenia klientki oraz podała jej dwie powieści z literatury francuskiej o zbliżonym charakterze, z których Dione dość długo wybierała jedną. Chciała odwlec chwilę wyjścia na zewnątrz. Była zaskoczona zaistniałą sytuacją i liczyła na to, iż poznana przed chwilą osoba oddali się.
    Sprawy przybrały jednak inny obrót i kiedy oboje wyszli na rynek, zapadła cisza. Pan Ernest przestał już być tak rozmowny, jak jeszcze kilka minut temu. Milczenie stało się krępujące, zadecydowała zatem, iż zada proste pytanie typu „jak się panu podoba Kamieńczyk”, kiedy on odezwał się pierwszy.
    – Czy wierzy pani w miłość?
    Dione poczuła się dotknięta pytaniem. Nie potrafiła wymyślić nawet najprostszej odpowiedzi, za to doświadczyła nieprzyjemnego gorąca na całej twarzy.
    – Jeśli czytała pani angielskie powieści z tego okresu, niemożliwe, iżby nie miała pani wyrobionej opinii na ten temat.
    Dyskretnie spojrzała na idącą obok postać. Jego twarz nie zdradzała zakłopotania; wyciągnął do góry rękę – energicznym ruchem zerwał gałązkę robinii. Zauważyła, iż jego duże dłonie są delikatne, ale pewne tego, co robią. Zmieszała się jeszcze bardziej i wystraszyła myśli, która nagle przyszła jej do głowy.
    – To bardzo silne uczucie – zaczął. – Kochać kogoś, to znaczy jeszcze bardziej uwierzyć w siebie samego, w to, co się robi, w swoje myśli, doznania. Móc się doskonalić, rozwijać… Przedmiot miłości musi inspirować…
    Ledwo słyszała wypowiadane do niej słowa. Czuła, jak krew uderza jej do głowy, a zażenowanie przeszkadza zachowywać się swobodnie. Przechodzili tuż obok plebanii, postarała się wykorzystać okazję, aby szybko zmienić temat.
    – Czy jest pan zadowolony ze współpracy z tutejszym organistą?
    – O, jednak trochę pani o mnie wie – ucieszył się. – Rzeczywiście jestem tu na praktykach. Przyjechałem na własne życzenie, znałem pana Bartłomieja wcześniej z kursów w Limanowej… Niestety, niewiele jest miejsc w kraju, gdzie organy mają jeszcze jakąś wartość… poza zabytkową oczywiście. Byłem tu w marcu, aby się samemu przekonać… A pani po raz pierwszy w Kamieńczyku?
    – Ależ nie! – Dione nareszcie ucieszyła się z pytania. – Od wielu lat każdego roku spędzam wakacje nad Liwcem. Jeszcze przed wojną jako małe dziecko byłam tu z rodzicami… Zawsze mieszkam u tych samych gospodarzy, u kochanej pani Remp.
    – A gdzie ta „kochana” pani Remp mieszka?
    – Dokładnie w miejscu, gdzie Bug krzyżuje się z Liwcem.
    Miała uczucie, jakby zaprzepaściła coś bezpowrotnie. Tyle razy planowała sobie w myśli, jak zachowa się podczas pierwszej rozmowy z przyjezdnym i jak będzie miło, tymczasem jej wrażenia były zupełnie odwrotne i właściwie życzyła sobie, aby nie doszło do kolejnego spotkania. Nie miała ochoty na dalszy spacer, chciała się jak najprędzej oddalić.
    – Jak długo zatrzyma się pani tym razem?
    – Przyjeżdżam zawsze na całe wakacje – powiedziała akcentując każde słowo, tym samym dając do zrozumienia, że jest to ostatnie zdanie, jakie postanowiła wypowiedzieć. Rozglądała się za jakimś sklepem, wszystko jedno jakim, aby do niego wejść i uwolnić się od kłopotliwej rozmowy. – Przepraszam, ale muszę się pożegnać. Nie chciałabym przyjść spóźniona na obiad. Było mi przyjemnie poznać pana.
    – Przecież znaliśmy się wcześniej z konserwatorium… – usłyszała za sobą jego głośne słowa.
    Ani chwili dłużej nie była w stanie kontynuować rozmowy. Uczucie, jakie ją ogarnęło, intrygujące i drażniące zarazem, spowodowało zamęt w głowie, dziwne pulsowanie skroni; musiała znaleźć ustronne miejsce oraz czas na przemyślenie. Pobiegła przed siebie wzdłuż bukowej alei.
    Zachowała się tak, jakby była niecywilizowana, jakby nigdy dotąd z nikim nie rozmawiała. Przecież mogła wszystko obrócić w żart, sama zaproponować temat rozmowy, bądź co bądź to ona zna dobrze okolicę. Szarpana sprzecznymi myślami, z rumieńcem zdradzającym zmieszanie, spóźniona dotarła na obiad.
    – Muszko, kochanie! – wykrzyknął pan Hubert na jej widok. – A cóż to się stało, żeś taka rozpromieniona? Ty chyba masz gorączkę. Nie zamierzam oczywiście za tobą chodzić, ale trzeba było choć wziąć kapelusz w taki upał – rozejrzał się po zebranych przy stole osobach, jakby szukał aprobaty dla swojego spostrzeżenia. – No, kiedyś to było niemożliwe, aby panna wystawiała twarz na słońce.
    – Kiedyś, kiedyś… – zaangażowała się w rozmowę pani Glaneur, ze szczególnym upodobaniem wracająca pamięcią do czasów sprzed wojny, jeśli tylko nadarzyła się ku temu okazja. – Kiedyś niemożliwych było wiele rzeczy, które teraz są nie tylko możliwe, ale i wskazane. Jak w dzisiejszych czasach wybrać styl życia odpowiedni dla młodej panny? Kiedyś dziewczyna mogła wybrać między dobrze urodzonym a zaledwie obytym, elokwentnym a sztucznie napuszonym, rozmownym a gadułą. Kiedyś spędzano całe długie wieczory, bawiąc się wzajemnie dowcipem, który bywał ostry lub łagodny, intelektualny lub figlarny… Ludzie dobierali się o wiele skrupulatniej. Nawet upodobanie do pewnego rodzaju słów, tonu głosu, ba, nawet gestów, mogło młodych połączyć – pani Róża westchnęła głęboko. – Teraz nie ma to już znaczenia. Teraz ludzie mają być równi, takie jest założenie naszej rzeczywistości. I chociaż człowiek to postać złożona, kiedyś, wychodząc za mąż za młodzieńca z dobrego domu, syna adwokata, czy księgarza na przykład – skierowała znaczące spojrzenie na męża – wiadomo było, na jakie minimum można liczyć. Kulturę, ogładę zdobywa się przez całe pokolenia, tak też, kochani, nie da się ludzi przemieszać. Wyjdzie z tego sztuczny zlepek, jakieś dziwadło!
    – Niepotrzebnie przejmujesz się, moja droga – odezwał się pan Glaneur, głaszcząc swoją siwiejącą, elegancko przystrzyżoną brodę. – Taki jest nasz powojenny świat i młodzi muszą się w nim odnaleźć.
    Pani Róża zdążyła niestety popaść w rozdrażnienie, z hamowaną irytacją w głosie mówiła dalej:
    – Gdybyś chciała rady ode mnie, ja z największą uwagą ci jej udzielę. Nade wszystko nie ulegaj tak zwanym trendom. Nie poddawaj się też jednej chwili, choćby obiecywała wiele. Kieruj się rozsądkiem i zwykłą kobiecą intuicją. Gdy poczujesz, że coś jest nie tak, to będzie znaczyło, że tak jest naprawdę. Słuchaj intuicji, nie zaś serca, ona cię ostrzeże, a rozsądek pokieruje dalej… jakąś radę, jakiś pomysł podsunie. Bądź przewidująca, dalekowzroczna i czujna.
    – Różo, kochanie, może damy Dione spokojnie zjeść obiad – pan André ponownie próbował zatrzymać potok słów żony.
    – Właśnie teraz komponujesz główny motyw swojego ronda, jeśli się prawidłowo wyrażam, ale przecież doskonale wiesz, o co mi chodzi… Jakby ci, dziecko, to wszystko przybliżyć… Przeziębisz się porządnie jeden raz w młodości, a bóle w stawach będą wracać, jak wierny pies przez całe życie. Nie bój się kręcić głową w prawo i w lewo, jeśli ci coś nie pasuje… Naturalnie, zakładam, iż najważniejszy etap dojrzewania – poznanie samej siebie – masz już za sobą. Musisz wsłuchiwać się w samą siebie, aby wiedzieć, czego twoja natura potrzebuje… Czy życia mocnego, wypełnionego silnymi wrażeniami, czy też spokojnego, uregulowanego, no i oczywiście – tu położyła nacisk na słowo „oczywiście” – czy samodzielnego, czy też z partnerem.
    – Różo, Różo, daj już spokój. Pozwól nowemu pokoleniu planować swoją przyszłość.
    – Ja niczego nie narzucam, tylko ostrzegam – roześmiała się nerwowo. – Chyba nie ma mi nikt za złe, że okazuję młodym życzliwość.
    – Najlepiej niech sami się wypowiedzą – pani Orkiszowa przeniosła na rozmówców uwagę skupioną dotąd na dzieciach.
    – Rady pani Róży są jak zwykle cenne – grzecznie, ale krótko, tonem oznaczającym, iż lepiej byłoby skończyć ten nieszczęsny temat, odpowiedziała Dione, która myślami była zupełnie gdzieś indziej.
© 2004-2023 by My Book
×