[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Tygrys na huśtawce
Tygrys na huśtawce
Michał Gorczyca
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 488 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  wrzesień 2007
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-89770-92-9
45.00 zł
ISBN:
978-83-7564-071-7
30.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Nagle przyszło mu do głowy, że to najlepszy moment, aby przejść z nią na ty, bo to wiele, jego zdaniem, ułatwia. Już dawno miał taki zamiar, ale uznał, że naturalniej będzie wypić bruderszaft – potrzebował pretekstu, aby się z nią spoufalić, przygotować dziewczynę do… wiemy do czego! Zresztą, bruderszafty to była jego specjalność. Wszak po nim następuje pocałunek – najbardziej istotna część zalotów! A on to już przećwiczył w młodości – z dobrym skutkiem. „A więc teraz albo nigdy!” Rozlał wino i podniósł swój kubek:
    – No, to abyśmy zdrowi byli! – powiedział banalnie, uśmiechając się szeroko i prezentując nienaganny garnitur uzębienia. Wiedział, że jego uśmiech działa na podświadomość erotyczną kobiet – wielu kobiet. Tak uważał, a potwierdzały to, jego zdaniem, lata „praktyki”. Patrzył, jak dziewczyna delikatnie sączy wino. „Nie, jeszcze nie teraz, nie pora na brudzia, można ją spłoszyć, jeszcze nie całkiem oswojona”, ocenił.
    – Proszę bardzo, niech pani je – wskazał jej kokilkę z kawiorem, pieczywo i salaterkę ze Strogonowem. – Smacznego – dodał i zaczął ze smakiem pałaszować.
    Olimpia poszła w jego ślady. Często popijali. Zeleń postarał się, aby dziewczyna miała pod ręką gotową kanapeczkę z kawiorem, a w kubeczku zawsze trochę wina. Żeby nie miała uczucia, iż ktoś ją chce upić, ale miała czym popić kanapkę. Mało, a częściej. Oto dewiza dla podrywacza. I zabawianie rozmową. Aby alkoholu starczyło na dłużej, sam nalał sobie do pełna i równomiernie, dla towarzystwa, sączył je małymi łykami; udając, że strasznie ostro pije, zachwalał wino.
    Zaspokoiwszy głód, zapalił papierosa i rozpierając się wygodnie w foteliku, podjął konwersację na tak zwane tematy niezobowiązujące. Papieros dymił mu w lewej dłoni, w prawej trzymał kubek z winem. Jednocześnie obserwował, czy jego partnerka dojrzewa do brudzia. I do reszty.
    Rozmawiali między innymi o ostatnich wydaniach debiutanckich książek niektórych młodych zdolnych i obiecujących pisarzy, za to półgębkiem o polityce. Ta wystarczająco spolaryzowała społeczeństwo. Adam zresztą jak ognia unikał tematów politycznych, szczególnie w towarzystwie pięknych kobiet, zwłaszcza sam na sam. Uważał, że jest to zbędne rozpraszanie energii. Jałowym roztrząsaniem politycznych decyzji gdzieś tam na górze, kiedy od tych na dole niewiele zależało (był o tym przekonany, choć nie wynikało to z jakiejś wiary w spiskową teorię dziejów!) niczego się nie zmieni, za to można coś z bieżącej chwili utracić, a już, nie daj Bóg, znużyć partnerkę.
    Mimo to w pewnym momencie Olimpia zapytała go wprost, lekko spłoniona:
    – A co pan, panie Adasiu, sądzi o tej aferze z płatną protekcją?
    No, tak, tego się nie spodziewał, liczył, że młoda pisarka skupi się na krytyce kolegów po piórze, takich samych jak ona debiutantów, a tu masz babo placek! Czyżby mylił się w ocenie młodych kobiet? A może ona po prostu chwyciła się pierwszego lepszego tematu, jaki się jej nasunął, bo przecież łamy gazet i kanały telewizyjne pełne były jeszcze do niedawna odniesień do tej afery, a o czymś trzeba było rozmawiać? Adam wolałby kontynuować jakiś bezpieczniejszy temat, z dziedziny literatury. Toteż powiedział oględnie:
    – Myślę, że to trochę dęta sprawa, moja znajomość socjotechniki wskazuje, że to kolejny element politycznej gry między koteriami albo elitami politycznymi i ekonomicznymi w celu odwrócenia uwagi reszty społeczeństwa od bardziej ważkich tematów – powiedział to okrągłe zdanie i dorzucił: – Lepiej wypijmy – cin, cin.
    Tu zrobił swoim zwyczajem klasyczny „cheese” i zaciągnął się papierosem. Uznał, że wykręcił się dosyć zręcznie z jałowej dyskusji, jednocześnie na gwałt szukał innego tematu, który zastąpiłby ten niebezpieczny i mało już atrakcyjny, wyświechtany temat. Zresztą, był jeszcze inny wzgląd: powiązania producenckie; zatem, jak uważał, wypowiadanie się na temat afery groziło, że prędzej czy później powie się o jedno słowo za dużo. Ktoś potem szepnie coś, doda od siebie, a szeptanka rozejdzie się, nie tyle po kościach, co po ludziach. Jak to w takich razach mawiał dziadek Zelenia: „Lepiej ugryźć się w język niż powiedzieć słowo za dużo. Tylko baby plotkują i gadają, co im ślina na język przyniesie. Przeważnie zatruta, a z zatrutej śliny nic się nie urodzi, tylko same kłopoty!”. A na robieniu sobie złej sławy, zwłaszcza teraz, najmniej mu zależało. „Po co mi dodatkowe kłopoty?” Spochmurniał, bo przypomniał sobie niedawny donos do redakcji na temat jego rzekomej współpracy z wywiadem PRL… Na siłę przykrył chmurę uśmiechem. Wypił, a w jego ślady poszła pisareczka. Nie porzuciła jednak całkiem politycznego gruntu. Uparła się, żeby go drążyć:
    – Ale jednak przyzna pan, panie Adamie – powiedziała z ogniem w oczach (widocznie wino zaczęło działać, co pisarz skonstatował nie bez zadowolenia) – że te sławne słowa „lub czasopisma” rozpętały niezłe piekiełko!
    – O, tak – wpadł jej w słowa – nawet bardzo. Kiedyś widziałem w jakiejś toalecie taki napis-zalecenie: „Używaj papieru toaletowego lub CZASOPISMA”, ha, ha, ha! – zaśmiał się sztucznie. Dziewczyna też się roześmiała, perliście, gardłowo.
    Uznał, że nadeszła pora na bruderszaft. Skorzystał z przerwy w dyskusji i powiedział:
    – Czy pani nie uważa, że powinniśmy wreszcie przejść na ty? Nuży mnie to ciągłe „paniowanie” i „panowanie”, jak mawia córeczka mojej gosposi. Jestem starszy, proponuję więc brudzia. Co ty na to, moja droga?!
    Pisareczka znów się zarumieniła, popatrzyła na Adama i spuściła fiołkowe oczęta. Ręka z kubeczkiem zadrżała jej.
    – Nie wiem, czy powinnam – wydukała – przyjąć taką propozycję. To dla mnie zaszczyt, panie Adamie. – Nagle jednym haustem dopiła wino. „Oho, trzeba dolać, bo jak tu pić brudzia pustym kubkiem?”
    – Ależ jaki tam znowu zaszczyt!? – zahuczał rubasznie, po czym dolał wina do kubków. Prawie do pełna. Zauważył, nie bez zdziwienia, że w butelce już do dna było blisko. Sam sobie zalecił ostrożność. Jeśli po tym kubku dziewczyna nie dojrzeje, to… nie dokończył tej myśli, bał się ją kontynuować. A ponieważ trudno pić brudzia przez stół, podszedł do Olimpii:
    – Przecież wiesz, moja droga, że to jest przyjęte w naszym… – chciał powiedzieć „pisarskim”, ale się zreflektował – środowisku. Taki na przykład redaktor Świątecki – ciągnął, aby zagłuszyć w niej resztki skrupułów – już wiele lat temu zaproponował mi przejście na ty, a to przecież żywa legenda twórczego środowiska. A ile jest starszy ode mnie! Cała przyjemność po mojej stronie! – dodał i podniósł swój kubek.
    Stali teraz na wprost siebie. Dziewczyna wyprostowała się i te jej niewiarygodnie fiołkowe oczy, choć z dołu, bo była prawie o głowę od niego niższa, patrzyły nań z nieodgadnionym wyrazem twarzy; była w nich mieszanina zaciekawienia, dumy i rozbawienia. Można też w nich było wyczytać pytanie: „Co ten wielki Zeleń wymyślił?!” Przynajmniej on je tam wyczytał. „Rzeczywiście, »wielki« to może i jestem – pomyślał sarkastycznie i samokrytycznie – ale wzrostem”. Jednocześnie zastanawiał się, jak mogą smakować jej zmysłowe usteczka. Zaraz się przekonamy.
    – Mów mi Adam – powiedział, patrząc bezczelnie i prosto w jej oczy. Jednocześnie ujął jej rękę i zapletli się ramionami, jak to przy bruderszafcie.
    – Olimpia – powiedziała – albo Ola, jak kto woli, bo na drugie mam Aleksandra. – Wypili, patrząc sobie odważnie w oczy – jak w studnie bez dna. Nastąpiła najważniejsza część ceremoniału: pocałunek. „Ich usta się przybliżyły” – jak napisałaby zapewne Mniszkówna. Ola zamknęła oczy. „Jak dziewica, pomyślał. A co, jak jest dziewicą?! No, to będzie problem, odpowiedział sam sobie. A co tam, niech się dzieje co chce!” Bez wahania wpił się wargami w jej usta. To był chyba najdłuższy pocałunek (i bruderszaft) Zelenia od kilkudziesięciu lat: trwał bez mała wieczność. Ale „wieczność” też kiedyś się kończy. W ich przypadku skończyła się raczej gwałtownie, bo nagle Olimpia oderwała się od Adama. Zarumieniona, złapała oddech, zamrugała oczami i krzyknęła:
    – Nie, nie, nie! – I obróciwszy się na pięcie, wybiegła z pokoju. Osłupiały pisarz pozostał sam. Sam ze swoimi myślami. Takiego obrotu rzeczy raczej się nie spodziewał, wszystko przecież tak dobrze szło. Zupełnie jak z tym prosięciem z dowcipu: „Dobrze żarło, a zdechło!”, pomyślał sardonicznie, gdy ocknął się z zaskoczenia. Dopił swoje wino, usiadł i zapalił papierosa.
    Ciągle nie mógł uwierzyć w to, co się stało. „A właściwie to co się stało? – pytał sam siebie cynicznie. Nic takiego się nie stało: »Mała« nie dojrzała jeszcze, za wcześnie wyskoczyłem z tym brudziem. Nie, po prostu trzeba było go wykonać klasycznie, z pocałunkiem w policzki i kontynuować biesiadę, zostało jeszcze trochę wina. Może po następnym kieliszku, pardon, kubku wreszcie by dojrzała, nie tylko do brudzia. I co ja teraz zrobię? Mam pójść do niej i przepraszać? A może – to jest myśl – może to być okazja!… Dziewczyna pewnie płacze w kącie, być może żałuje swojego zachowania, a może… przypomniał się jej Angielczyk? Ciekawe, jak daleko zaszła ich znajomość? Po prawdzie, to nie miał pojęcia, co ich tak naprawdę łączy. Może nic ważkiego? Nigdy nie zauważył, aby Angielczyk ją objął czy pocałował, nawet w rękę. A może nic ich nie łączy, tylko jakiś rodzaj szorstkiej przyjaźni? Przecież Angielczyk to impotent, wszyscy o tym wiedzą. A ona, cóż, pewnie jest jednak dziewicą. To możliwe, chyba że ja się nie znam na kobietach”.
    Nagle uświadomił sobie, że jak dotąd ślizgał się po powierzchni doznań, przynajmniej w sprawach sercowych, choć jego bohaterowie – w przeciwieństwie do niego – mieli jakąś głębię uczuć, co najbardziej widać choćby w Dzikich gołębiach.
    Dzikie gołębie… Powieść dosyć kontrowersyjna – doceniona, ale nie przeceniona; dobra, ale niekoniecznie świetna. Dla Angielczyka to ochłap prozy sprzed lat, który złośliwie sponiewierał na łamach znanego tygodnika. To była jego pierwsza, jawnie negatywna recenzja i pierwsza odsłona aktu niechęci do Zelenia, na pewno efekt zadawnionej urazy. A przecież Dzikie gołębie teraz triumfują: w końcu wziął się za nie reżyser tej miary co Edward Kent-Rozwalski!… Poza tym to powieść rozrachunkowa, coś z losów Polaków okresu buntu solidarnościowego, tyle że z innej perspektywy. Pisarz był na tyle sprytny, że nie zajął w tej książce wyraźnego stanowiska wobec Solidarności ani wobec reżimu; umiejętnie wyważył proporcje euforii i oporu. Uważał, że obie strony tak naprawdę kłócą się nie o idee i pryncypia, ale o swoje racje, fobie i zadawnione urazy; interes państwa niewielu, tak naprawdę, leżał na sercu, a jeśli nawet leżał większości, to nikt nie miał dobrej recepty, jak wybrnąć z tego z honorem. Późniejsze oddanie władzy miało takie znamiona, ale czy naprawdę o to chodziło – o interes państwa, o jego naprawę? Wszak te „rachunki krzywd”, o których pisał dziś prawie zapomniany poeta, ciągle były wyrównywane, tylko jakim kosztem? Na to pytanie mógł odpowiedzieć tylko czas.
© 2004-2023 by My Book
×