Leon zobaczył, jak drzwi do pokoju otwierają się po raz kolejny, tym razem powoli. Zupełnie nie był przygotowany na to, co zobaczył. Spodziewał się znowu ujrzeć w nich tego natręta, Rysickiego. Był zmęczony, to fakt, ale nie na tyle, żeby mieć aż takie zwidy. Oto przed nim w całej okazałości stała… Zuzanna. Skąd oni ją tu ściągnęli? Mina, którą zrobił na jej widok, mówiła sama za siebie, dlatego też nie zdziwił się, kiedy to ona zaczęła pierwsza.
– Tak, Leon, to ja. Nie będą cię przepraszać, bo to z pewnością nic nie zmieni, chociaż Bóg mi świadkiem, robiłam to wiele razy, ale nigdy tak bardzo nie żałowałam.
– Czy ty….
– Mhm, ja tu pracuję, Leon, w zasadzie to jest mój dom. Spędzam tu tyle godzin, że już na nic innego nie mam czasu.
– Rozumiem – odparł i spuścił głowę.
Powoli docierała do niego brutalna prawda. Już nigdy nie będzie mógł sobie powiedzieć, że ma szczęście. Tyle razy się łudził. W sobotę myślał, że coś się w końcu zmieniło. Nic bardziej mylnego. I to go, szczerze mówiąc, dobiło. Podniósł zamyślone i smutne oczy i spojrzał na Zuzię.
– Wiesz, a ja naprawdę zaczynałem w to wierzyć. Obdarłaś mnie nie tylko z marzeń, potwierdziłaś coś, czego się domyślałem, ale nie chciałem przyjąć do wiadomości. Wierzysz w reinkarnację?
Pytanie to zupełnie ją zaskoczyło. Nie miała pojęcia, do czego zmierza. Odpowiedziała po chwili namysłu:
– Nie, ale coś niecoś na ten temat słyszałam i czytałam.
– No to może ty mi odpowiesz na najważniejsze w moim życiu pytanie: co takiego zrobiłem w poprzednim wcieleniu, że w tym tak mnie doświadcza los?
Leon wiedział, że ani ona, ani on, ani nikt na świecie nie udzieli mu odpowiedzi na tak postawione pytanie.
– Czy to dla ciebie jest aż tak ważne, aby dowiedzieć się, co kiedyś zrobiłeś nie tak? Przecież ważniejsze jest tu i teraz.
– Dla mnie już nie ma tu i teraz. Skończmy więc może tę bezproduktywną rozmowę, bo nie po to cię tu przysłali. Masz coś do pisania, nagrywania czy może pokój też jest, jak wy to mówicie, „okablowany”.
Nie miała śmiałości zwrócić mu uwagi, że nie używają takiej terminologii, była pewna, że zabrzmiało by to bardzo cynicznie.
– Możesz śmiało mówić, wszystko jest rejestrowane.
Zaczęła zadawać pytania. Na wiele z nich nie znał odpowiedzi, na niektóre nie był pewien, jak odpowiedzieć, ale ponieważ przestało mu zależeć na własnym bezpieczeństwie, nic nie ukrywał. Obserwujący rozwój sytuacji Rysicki nie krył zadowolenia – przekazywane informacje, pomimo że bez nazwisk, znacznie pomogą mu w śledztwie, zawężą krąg osób, które trzeba będzie wziąć pod obserwację. Teraz należało dobrze zastawić sidła i w spokoju czekać, aż zwierzyna sama w nie wpadnie. Pomimo nieukrywanej ulgi i zadowolenia miał cholernego kaca moralnego. Zuzię znał od pięciu lat i nigdy nie widział jej w tak złej kondycji psychicznej. Pomyślał, że jak zamkną sprawę, musi ją wysłać na długi urlop, w przeciwnym razie nie będzie z niej żadnego pożytku.
– I to by było wszystko, co miałem do powiedzenia – mruknął Leon. – Zadowolona? Dostałaś to, na czym ci zależało. Mam nadzieję, że będziesz miała po tym wszystkim chociaż wyrzuty sumienia.
Wstał i podniósł krzesło, na którym siedział, spoglądając jednocześnie na Zuzannę
Obserwującego w dalszym ciągu rozwój wypadków kapitana zmroziło. O cholera, chyba nie zamierza jej uderzyć. Zerwał się i pobiegł, jak mu się zdawało – na ratunek. Do pokoju wpadł momencie, kiedy Leon trzymał w ręce odwrócone krzesło i z szyderczym wręcz uśmiechem wydzierał się do jednej z jego nóg:
– Skończyliśmy, kapitanie! Możecie wyłączyć ten swój pieprzony sprzęt pochowany w krzesłach, ścianach, lampach, tyłkach, czy gdzie go tam jeszcze macie.
– Stój, nie ruszaj się.
Widząc zastygłego na moment w swej szarży kapitana, zdążył jeszcze dorzucić – o przepraszam, chyba nie zrobiłem próby mikrofonu, test jeden, dwa… Więcej już nic nie powiedział, gdyż Rysicki przewrócił go na podłogę, kończąc – …trzy. Kapitan nie zdawał sobie wtedy sprawy, że właśnie tyle zębów wybiło Leonowi spadające na jego twarz krzesło.
Mieli nie lada problem, nie mogli sobie poradzić z buchającą z ust Leona krwią. Pomieszczenie powoli zaczynało wyglądać tak, jak gdyby kogoś w nim przed chwilą zakatowano na śmierć. Krew nie przestawała płynąć. Patrząc na swoje zakrwawione ręce oraz wybite dwie górne jedynki i dolną dwójkę Leon próbował im coś powiedzieć:
– O chulwa, so ty mi slobiles, patalsu. Potam sie to sontu, za cynno napasc.
Powaga sytuacji nie pozwalała Rysickiemu się śmiać, ale w całym tym zdarzeniu było coś tak komicznego, że w końcu nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
– Dobra, niech będzie, zreperujemy zęby na koszt firmy. Choć moim zdaniem nie trzeba było tak wywijać tym krzesłem. A świadków i tak nie znajdziesz. Obrona konieczna – tak to się fachowo nazywa. Nie masz szans i przestań w końcu tyle paplać, bo sam się wykrwawisz na śmierć. Zuzia, weź samochód i zawieźcie go do dentysty, niech sprawdzą resztę zębów i zatamują krwotok. Potem możecie pojechać z nim do domu. – Nachylając się do jej ucha dodał szeptem: – Chłopcy już u niego posprzątali, mieszkanie jest czyste – bez obaw.
Wyprowadzili Leona na zewnątrz. Przestało padać. Zza pędzących chmur zaczął nawet wyłaniać się nieśmiało księżyc. Nadal było jednak bardzo zimno, czego dowodem były kłęby pary wydobywające się z ust przy każdym wydechu. Prowadząc Leona pod ramię doszli do zaparkowanego na parkingu służbowego forda mondeo. Z zewnątrz wyglądał bardzo przeciętnie, jednak został poddany modernizacji, głównie silnika i zawieszenia. Teraz autem tym można było pędzić z prędkością prawie dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Po dziesięciu minutach podjechali do dentysty, któremu jako stałemu współpracownikowi agencji zdarzało się już interweniować w podobnych przypadkach. Jako lekarz był dyskretny i lojalny. Dyskrecja była jego cechą wrodzoną, a lojalność kupiła sobie agencja sowicie wynagradzając jego dyspozycyjność i fachowość. Bez zbędnych pytań doktor zabrał się do przywiezionego pacjenta. Po godzinie doprowadził go do stanu używalności, zapisał mocne środki przeciwbólowe i zezwolił na odwiezienie do domu.
– Siekuje parzo – zdołał wyseplenić Leon. – A kety pete mial nowe sępy, toktorku.
– Proszę wpaść do mnie za trzy, cztery dni. Tutaj jest numer – wręczył mu wizytówkę – jak pan zadzwoni, umówimy się na dogodny termin. Im szybciej, tym lepiej, bo szczerze mówiąc, nie wygląda pan teraz zbyt atrakcyjnie, nie wspominając już o kiepskiej komunikacji z otoczeniem.
– To seśc
Leon pomyślał sobie, że już nic gorszego nie może mu się przytrafić. I miał rację. Wyczerpał już na ten jeden dzień limit swojego pecha.
– Poprose mnie safiesc to tomu. Mam jus na cisiaj dosc.