[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Księga Światła. Tom I
Księga Światła. Tom I
Marcin Lewandowski
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 607 pages
Book cover: soft
Publication date:  December 2017
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-527-9
64.00 zł
ISBN:
978-83-7564-529-3
29.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    Przełożony Igora z wyglądu był zwykłym, przeciętnym, sympatycznym facetem, ale na oddziale lubił porządek i zawsze przechodził do konkretów.
    – Jak zawsze, mój drogi, co rano chwytaj byka za rogi…
    – Już do was doszły informacje, że dziś w nocy cały szpital był poruszony nocnym zamachem na jednego z sowieckich oficerów? – zapytał siedzący za biurkiem Smirnof.
    Pułkownik Jaslen Szmelberg był dużo starszy i mógłby być ojcem Igora. Miał pięćdziesiąt trzy lata i był obecnie najstarszym stopniem lekarzem w szpitalu. Nigdy nie został komendantem szpitala, bo jego pochodzenie w dokumentach było mało czytelne. Matka: „nieznana”, ojciec: „Szmelberg”. I adnotacja: „noworodek przyniesiony z ulicy; opaska na nodze z nazwiskiem ojca”. Ponieważ był sierotą, to państwo zadbało, żeby nigdy nie był sam, i nadano mu imię Jaslen na cześć towarzysza Lenina. Wszyscy do niego zwracali się po imieniu, ale zdarzało się, że niektórzy nazywali go Jasiek.
    – O tym też słyszałem, ale doszły mnie informacje o waszym bohaterstwie. Z samego rana poinformował mnie ordynator Tucholski. Chwalił was, że bez zastanowienia oddaliście krew naszej ważnej pacjentce.
    – Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo – odpowiedział skromnie Igor.
    – Nie każdy, nie każdy. Mam coś dla was, Smirnof. – Przełożony wyjął tabliczkę markowej czekolady i położył ją przed młodszym lekarzem. – To dla was. Dużo dobrych elementów we krwi straciliście, teraz uzupełnijcie swoje braki.
    – Dzięki, ale nie trzeba – rzekł skromnie Smirnof.
    – Trzeba, trzeba. Obiecałem mojemu stryjowi Hubertowi, że będę opiekował się wami. Sam wiesz, że u mnie „słowo droższe diamentów”. – Jaslen chwilkę zamyślił się i dodał: – Zresztą to powiedzenie też jest autorstwa mojego stryja, a dzisiaj na oddziale nie potrzeba nam dwóch lekarzy, dlatego idźcie odpocząć do domu, „Smirek”.
    Igor przełamał czekoladę na pół i jedną część schował do kieszeni, drugą odsunął w stronę swojego szefa.
    – Doktorze Jasiek, tylko pod warunkiem, że połowa czekolady dla was, a co do pójścia do domu, to nie mogę pozostawić mojego mentora i powiernika, żeby sam rządził na oddziale – uśmiechnął się Igor. – Poza tym ostatniej nocy na dyżur wezwałem Krzysztofa. Krótko przed wami wyszedł. Rozmawialiśmy z Krzyśkiem, że nie ma lepszego szefa w całym szpitalu.
    – Przesadzacie. Od dzisiaj jest Tucholski. Zawsze była z niego taka „ciotka”, a dzisiaj rano wydawał się jakiś taki pewniejszy i jakiś odmieniony, uśmiechnięty i miły. Coś chyba sobie w nocy na dyżurze pociągnął…
    – Też to zauważyłem i wszyscy z podziwu nie mogą wyjść, ale to z powodu tej młodej radzieckiej pielęgniarki. Dał jej wolną rękę przy transfuzji bezpośredniej. Byłem świadkiem jak Zygmunt osobiście stwierdził, że za długo Ławrową jego koledzy nadzorują.
    – Odważnie i mądrze – skomentował Jaslen. – Nie znam tam ich wszystkich z nazwisk. Ławrowa to ta „Maszka sierota”? – powiedział to tylko dla zasady, gdyż doskonale wiedział, kim jest dziewczyna, o której rozmawiali.
    – Tak, to jest dokładnie ta pielęgniarka – przytaknął podwładny.
    Po chwili postanowił dopytać szefa o więcej szczegółów.
    – A wiecie może, dlaczego mówią na nią „sierota”?
    – Pewnie, że wiem – powiedział Jaslen. – Jej rodzice pracowali w instytucie nowych technologii nad bronią chemiczną. Według oficjalnej wersji zdarzeń projekt wymknął się spod kontroli i znaleziono ich pewnego ranka martwych w pomieszczeniu badań za śluzą dezynfekcyjną. Wyglądało to na błąd w sztuce, jakby podczas badań czegoś nie dopatrzyli i struli się śmiertelnie. Znałem jej rodziców. Według mojego stryja, który ma szerokie znajomości, to była zaplanowana akcja usunięcia ludzi niewygodnych, bo świadomie opóźniali ważny i bardzo niebezpieczny dla ludzkości projekt… Ale to tak między nami.
    Masza była wtedy małym dzieckiem, mogła mieć ze trzy lata. Zna i wierzy w oficjalną wersję i niech tak pozostanie, doktorze Smirnof.
    – Tak jest, obywatelu pułkowniku.
    – Spocznijcie majorze, spocznijcie. Jesteście dla mnie jak syn. Miałem raz okazję osobiście poznać waszego ojca i matkę.
    – A co z mężem Maszy? – zapytał Igor bardzo ciekawy odpowiedzi.
    – Z jakim tam mężem? To była mistyfikacja.
    – Jak to? Ławrowa nie ma męża? – powiedział z uśmiechem młody lekarz.
    – Co wam tak wesoło, jak pytacie o tę dziewczynę?
    – Pułkowniku, ja ją polubiłem… Dobra jest, mądra i…
    – I co? Podoba się – powiedział zadowolony Jaslen, jakby o swojej córce mówił.
    – Tak – pokiwał głową Igor. – Będę szczery z wami i powiem wprost. Bardzo mi się podoba.
    – Nie dziwię się. Oprócz nieprzeciętnej urody jest bardzo wysportowana i ma świetną pamięć. Potrafi idealnie odwzorować widziane obrazy. Kiedyś osobiście zrobiłem taki mały teścik na Maszy. Gdy pierwszy raz weszła ze mną tutaj, do naszego pokoju lekarskiego, powiedziałem: „rozejrzyj się i zobacz, ile tutaj tego wszystkiego mamy”, a później po wyjściu przed gabinet zapytałem, czy wie, gdzie leży zszywacz do kartek. Jej odpowiedź brzmiała niesamowicie precyzyjnie: „Jeden, czerwony, leży w pierwszej szufladzie biurka przykryty do połowy szarym notatnikiem, a drugi, niklowany, leży na lewej górnej części blatu biurka”. Liczyłem, że wskaże tylko ten niklowany, ale przechadzając się po naszym pokoju, dostrzegła też drugi, czerwony, w rozchylonej na parę centymetrów szufladzie. Więcej mi nie było trzeba do potwierdzenia informacji w wystawionej przez psychologa opinii o ponadprzeciętnych możliwościach poznawczych Maszy. Miło mi słyszeć, że „sierota” spodobała się wam… Pasujecie do siebie, bo wy, Smirnof jesteście perfekcyjnie wyszkoleni i chcę, żebyś wiedział, że wspominając teraz o tym nie mam na myśli Cambridge. – Mówiąc to, podszedł do Igora, który spoważniał, bo nie wiedział, w jakim kierunku rozmowa zmierza.
    Młody lekarz próbował ignorować to, co usłyszał, ale ordynator stanął naprzeciw niego i patrzył chłopakowi w oczy, obserwując, jak próbuje wywinąć się z niewygodnej dla niego rozmowy.
    – Igor, czas, żebym powiedział ci, co jest na rzeczy. Rzeczywiście jestem, jak mnie ładnie nazwałeś, „twoim powiernikiem”. To ja sprowadziłem ciebie do naszego szpitala. Z dwóch powodów: Po pierwsze, ja teraz mam pięćdziesiąt trzy lata. Jak mi stuknęła pięćdziesiątka, mój krewny Hubert zasugerował, żebym zadbał o swojego następcę. Polecił mi zdolnego młodego chłopaka po Cambridge, który włada językami, i zapowiada się na solidnego lekarza.
    – A po drugie? – dopytał zaskoczony Smirnof.
    Jaslen nie odpowiedział, tylko poszedł zamknąć na klucz drzwi wejściowe, a w tej samej chwili młody lekarz wstał z fotela szefa.
    Kiedy ordynator interny wrócił od drzwi i stanął naprzeciw swojego podwładnego, pierwsze, co zrobił zadbał o komfort ich rozmowy.
    – Usiądź wygodnie, Igor. Pogadać trzeba.
    Zanim przeszli do konkretów, pułkownik połamał leżącą na biurku połowę czekolady i polecił skosztować podwładnemu.
    – Jedz i uzupełniaj straty z nocy.
    Chłopak wziął podwójny kawałek i włożył do ust.
    – Umm… wy wiecie, czego mi trzeba – mówiąc, to ssał pyszną czekoladę i czuł, jak od słodyczy jego mózg zaczyna lepiej funkcjonować. Nie czekając, aż Jaslen rozpocznie, zapytał: – A po drugie, szefie?
    – Po drugie, jesteś dobrze wyszkolonym likwidatorem.
    Igor z wrażenia przestał przeżuwać czekoladę, zrobił duże oczy i jak nigdy nie wiedział, co powiedzieć.
    
    […] Ten sam żołnierz, który oddał teczkę z dokumentami, podszedł do drzwi wejściowych i wprowadził na salę dwóch dużych facetów z nieprzyjaznymi twarzami. Jeden był pocięty od nadgarstków do barków, a drugi miał twarz, jakby przeżył wybuch bomby z gwoździami. Później dowiedziałem się, że to były dwa konkurujące ze sobą największe zakapiory z ulicy, z którymi służby notorycznie miały problemy. Kiedy weszli na salę, żołnierz rozkazał swoim ludziom okrążyć mnie, a oni szybko rozstawili się z dużymi odstępami dokoła w promieniu czterech metrów ode mnie. Jeden z komisji skinął na zakapiora z pokiereszowaną twarzą i krzyknął „ubit polyus!”. Nie wiedziałem, o co chodzi, nawet nie było czasu na jakiekolwiek pytania i odpowiedzi. Zdawałem sobie sprawę, że jestem w ZSRR, a tu najdziwniejszy rozkaz musi być wykonany. Wielkolud uderzył mnie parę razy, złapał za rękę i zaczął kręcić mną, jakby chciał pokazać, jakie ze mnie chucherko. Ja szybko wykorzystałem moment, jak zachwiał się na nogach, i trzymając go za rękę, przeskoczyłem za jego plecy, owijając jego rękę na szerokiej szyi, po czym mocno zacisnąłem. I drugą ręką, a konkretnie przedramieniem huknąłem ciosem odwodzącym w jego łeb. Jego własna ręka znajdująca się między szyją a żuchwą spowodowała przerwanie rdzenia kręgowego. „Brzydal” nie zdążył upaść na parkiet, gdy z tyłu poczułem uderzenie. Wiedziałem, że przy takim rozkazie jeden może wyjść z tego żywy. Odwróciłem się i „na pamięć” trzasnąłem drugiego napastnika w tarczycę. Złapał się za szyję i upadł na leżącego tuż obok „brzydala”. Spasione pyski zaczęli bić mi brawo, jeden z generałów wstał i krzyknął do pozostałych: „Eto nasz Polskij Brius Li! Zdies’ niczego drugogo nie uznajet. Wjetnam... tam budut obuczat’ naszych druziej!”. Ja zaprotestowałem, mówiąc: „Nie godzę się na Wietnam. Przysłali mnie tutaj, bo miałem być szkolony”. Wtedy odezwał się jeden z nich, który siedział pośrodku i do tej pory nie odzywał się, tylko obserwował. Musiał być najważniejszy, bo jak zaczął mówić, to na sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Mówił poprawnie po polsku: „My, towarzyszu, możemy zaakceptować wasz protest, ale w takiej sytuacji nie możecie trafić do Szkoły Specjalistów w Kijowie mieszczącej się przy Wyższej Szkole Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRR”. Spytałem zdziwiony: „Dlaczego”, a on odparł: „Tam mogą uczyć się tylko niekarani, a wy sami spójrzcie pod nogi. Macie przed sobą świadków zdarzenia, a przy waszych nogach leżą dwa trupy. Wypłyniecie za dwa tygodnie z Polski do portu Hajfong w Północnym Wietnamie wraz z dostawą broni na jednym z drobnicowców. Nie pamiętam dokładnie, czy to będzie Moniuszko, Kilynski, Joziu Konrad czy inny, będziecie tam szkolić w ręcznej walce wojsko Północnego Wietnamu oraz wcielonych do niego ochotników z zaprzyjaźnionych krajów”. Po chwili dodał: „Chcę znać waszą decyzję”. Stałem i rozmyślałem, zdając sobie sprawę z tego, że pod wpływem stresu i lęku przed utratą swojego życia zabiłem dwóch osiłków. Bardzo tego żałowałem. Moja odpowiedź brzmiała: „Zgadzam się odsłużyć zasadniczą służbę wojskową w Wietnamie przez dwa lata i ani dnia więcej, licząc od dzisiaj do dnia powrotu do Polski”. Po chwili usłyszałem: „Nie zrozumieliście mnie. Ja nie pytam się o waszą zgodę, tylko o to, czy chcecie”. Odpowiedziałem: „Chcę”.
    
    […] wyszłam z domu do ogrodu, żeby rozejrzeć się w okolicy, zauważyłam, że na grobach za domem zamiast pojedynczych kwiatów były tym razem położone małe pęczki kwiatków polnych, a dokoła kopców pozostawione świeże ślady gołych stóp. Sądząc po wielkości, mogło to być dziecko od około ośmiu do dwunastu lat. Kiedy stałam przy mogiłach z kamieni, z lasu dochodziło stłumione pianie koguta. Wolno skierowałam się za kilkukrotnym pianiem i stanęłam w miejscu, gdzie spod ziemi wydobywał się dźwięk. Było to w odległości około dwudziestu metrów w głąb lasu przylegającego do domowego ogródka. Klęknęłam i dotykałam w tym miejscu runa leśnego. Po kilku minutach znalazłam naturalnie wystający mały kawałek konara, za który pociągnęłam do góry, i podniosłam klapę wielkości nieco ponad pół na pół metra, porośniętą runem leśnym. Gdy do ziemianki wpadło światło, usłyszałam, jakby ktoś w środku przesuwał się w koniec podziemnego pomieszczenia, a kury znajdujące się pod ziemią zaczęły gdakać.
    – Kto tam? – spytałam. W tej chwili zapaliła się zapałka i w ciemności zobaczyłam dziewczynkę, która cicho odpowiedziała:
    – Tylko ja, Małgosia… i moje ptaki.
    Gdy zapałka zgasła, ponownie zapytałam:
    – Co tam robisz, dziecino?
    – Ukrywam się przed złymi ludźmi… żołnierzami z czerwoną gwiazdką.
    Wiedząc o mogiłach, które były usypane, szybko skojarzyłam, że osobą, która pochowała swoich bliskich, była ta dziewczynka.
    Wyciągnęłam do niej rękę i powiedziałam:
    – Chodź ze mną do domku, zrobię śniadanie.
    Dziewczynka wyszła z ziemianki. Zanim odeszłyśmy, wzięła kawałek kija opartego o pobliskie drzewo i podparła klapę, mówiąc:
    – Niech ptaki też sobie zjedzą śniadanie.
    Po tym złapała mnie za rękę i poszłyśmy w stronę domu. Kiedy przechodziłyśmy obok grobów, łzy małej leciały same z oczu i ja też zaczęłam płakać, ale robiłam to tak, żeby dziewczynka nie słyszała. Podeszła do każdego osobno i poprawiła kwiatki, po czym złapała mnie za rękę i poprowadziła do domu. Jak zobaczyła na podwórku rąbiącego drewno żołnierza, zaczęła się wyrywać, krzycząc:
    – Zostawcie mnie. Ja nie chcę umierać. To boli!
    Wtedy powiedziałam do dziewczynki:
    – Nikt tutaj krzywdy ci nie zrobi. Przysięgam. – Mówiąc to, podniosłam prawą dłoń i ułożyłam na sercu. – Jak ktoś będzie chciał ci krzywdę zrobić, obiecuję, że obronię, i on też cię obroni – wskazałam na radzieckiego żołnierza.
    
    […] – Dlaczego dziewczynka nic nie mówi o matce? – Po tych słowach szybko dopytałam: – Czy Zuzen żyje?
    Mężczyzna opuścił głowę i potarł się ręką po czole, następnie zaczął mówić:
    – Od zakończenia wojny siedziała w czterech ścianach i była wielokrotnie przesłuchiwana. Pytali ciągle o to samo: co wie o zaginionych cennych klejnotach, na zmianę z tym, co jej wiadomo o Hitlerze, Hermannie Göringu, Rudolfie Hessie, Himmlerze, Goebbelsie, Bormanie, Fegeleinie i innych. Część z nich popełniła samobójstwa lub zginęli podczas próby ucieczki z Berlina, poza Göringiem i Hessem, którzy z innymi zbrodniarzami Trzeciej Rzeszy byli sądzeni przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Sądzę, że wyroki trybunału dotarły do Polski i te wiadomości są z pewnością pani znane.
    Mężczyzna wiedział, co może powiedzieć, a czego nie, dlatego mówił, ale nie do końca odpowiadał na moje bezpośrednie pytania.
    – Pytałam, czy żyje.
    – Przed zakończeniem wojny w nocy z 27 na 28 kwietnia Zuzen nie wróciła do domu. Czekając na nią pod drzwiami waszego mieszkania, po północy zdecydowałem się pójść do wyznaczonego miejsca, gdzie było spotkanie pani córki z niemieckim oficerem. Po godzinie czwartej rano dotarłem do tego mieszkania i zastałemw sypialni leżącą w bezruchu na łóżku. Musieliśmy odczekać, żeby doszła do siebie. Następnego dnia z okolic Berlina zabrał nas biały samolot Czerwonego Krzyża, którym udaliśmy się do Belgii, a konkretnie do portu morskiego w Antwerpii. Tam przy wejściu na łódź wojskową, którą mieliśmy płynąć do Brytyjczyków, sprawdzili nasze dokumenty. Mnie zabrali, a Zuzen bezwzględnie zatrzymali i pod eskortą odleciała stamtąd samolotem do Anglii. Nic nie mogłem zrobić. Po przypłynięciu do Anglii niezwłocznie skontaktowałem się z wujem Hubertem, którego poprosiłem o interwencję, ale nawet on nie był w stanie nic zmienić, bo dziewczyna była już na terenie Anglii. Szmelberg dowiedział się tylko, że Zuzen przebywając w Berlinie, była w mieszkaniu niemieckiego oficera SS Hermanna Fegeleina podczas jego aresztowania. Jako ostatnia miała z nim kontakt. Niemiecki oficer został ze swojego mieszkania przyniesiony pod eskortą do bunkra Hitlera. Jak wybudził się i złapał kontakt z otaczającym go światem, stanął przed sądem wojskowym. Wkrótce został skazany za zdradę na karę śmierci przez rozstrzelanie. Egzekucję podobno wykonano w ogrodach kancelarii Trzeciej Rzeszy. Po tych zdarzeniach pani córkę uznali za bliską osobę Fegeleina. Zrobili to na podstawie…
© 2004-2023 by My Book