[stron_glowna]
0 books
0.00 zł
polishenglish
Paper books and ebooks
SEARCH
author, title or ISBN
Categories
  • Novels
  • Short stories
  • Poetry & Drama
  • Biographies & Memoirs
  • Science & Technology
  • Languages
  • Reference
  • Economics, Business, Law
  • Humanities
  • Nonfiction
  • Children & Youth
  • Psychology & Medicine
  • Handbooks
  • Religion
  • Aphorisms
We accept payments by Visa, MasterCard, JCB, Dinners Club

We accept payments via PayPal
Ikar nad Świątoblinem
Ikar nad Świątoblinem
Magdalena Mańkowska
Publisher:My Book
Size, pages: A5 (148 x 210 mm), 219 pages
Book cover: soft
Publication date:  July 2014
Category: Novels
ISBN:
978-83-7564-453-1
30.00 zł
ISBN:
978-83-7564-454-8
6.00 zł
FRAGMENT OF THE BOOK
    Miesiąc później Helena była pewna, że mieszka w Baśniowie od zawsze. Miała najsympatyczniejszych pacjentów, jakich można sobie wyobrazić, a gabinet lekarski z przyległościami przypominał imperium. Pensję mogła spokojnie odkładać na konto: pełne utrzymanie wliczono w honorarium. Póki co, praca przypominała sielankę. Baśniowiecki wyjaśnił, że chodzi im raczej o stałą kontrolę i poczucie bezpieczeństwa; pałac leżał na odludziu.
    Zembrzycki był cukrzykiem. Na zmianę usypiał na stojąco albo cierpiał na bezsenność. Niemal mdlał na widok strzykawki, a od niedawna musiał przyjmować insulinę. Kotowicz ledwie przeżył zawał i borykał się z pierwszymi symptomami alzheimera. Ręka Baśniowieckiego wymagała ciągłej rehabilitacji. Bliski apopleksji Walicki zbiegł do Baśniowa przed żoną i mieszkał tu od dwóch lat, zdrów jak ryba. Był tylko głuchy i miał za sobą poważny problem alkoholowy.
    – Ale to przeszłość, do której nie ma powrotu – zapewnił Lewańską podczas wstępnego wywiadu.
    – A gdzie Seta? – zagrzmiał kilka godzin później, przy obiedzie. – Od tygodnia maleńkiej nie widziałem – użalił się.
    – Panie Ryszardzie… – Zaniepokojona Helena uniosła brwi.
    Krążący z wazą Feliks ledwie powstrzymał parsknięcie śmiechem.
    – To niezbyt wierna towarzyszka Kaca – wyjaśnił Konrad, uchyliwszy skraj obrusa. Rozwalony pod stołem pointer niemrawo poruszył ogonem. – Lubi mocne wrażenia, ale wróci.
    
    Rozkład przedpołudnia w Baśniowie przypominał sanatoryjny dryl. O ósmej rano śniadanie, następnie obowiązkowa wizyta w gabinecie lekarskim, ćwiczenia, godzina relaksu, o czternastej obiad. Soboty i niedziele wolne.
    Feliks raz w tygodniu jeździł do Świątoblina po zapasy na cały tydzień, codziennie sprzątał pałac, prał, gotował – nic więc dziwnego, że olbrzymi ogród i kilkuhektarowy park leżały odłogiem.
    – Nie myśleliście o zatrudnieniu do pomocy kogoś z miasteczka? – spytała pewnego dnia Helena. Zaprzyjaźnili się, dość szybko przeszli na ty. Siedzieli w kuchni, pomagała mu skrobać młode ziemniaki.
    – Tego tylko brakowało, żeby kręcił się tutaj ktoś obcy.
    – Przecież ja też byłam obca. – Wzruszyła ramionami, łokciem odgarnęła włosy z twarzy, wrzuciła kartofel do miski z wodą.
    – Tylko przez dziesięć minut – odparł Feliks. – Bali się ciebie, to fakt. – Parsknął cichym śmiechem. – Kotowicz z Zembrzyckim założyli się, kto dłużej wytrzyma: oni czy ty. Szczerze? Dawali ci tydzień. Potem miałaś zostać obezwładniona, związana i odwieziona na dworzec.
    – Cudowna perspektywa.
    Helena odłożyła nożyk i poklepała kark Sety. Piękna wyżlica weimarska wróciła już z łazęgi. Niegdyś bardzo przywiązana do Walickiego, nie odstępowała Lewańskiej na krok.
    – Nie wiedzieli przecież, kogo im w końcu przydzielono. Byli pewni, że nadciągnie Horpyna, tępiąca papierosy, koniak i takie tam… – Feliks chrząknął, odwrócił wzrok.
    – Takie tam? – Helena zabawnie uniosła brwi. Zorientowała się już, że ma do czynienia z nietuzinkowymi osobnikami. Ciekawa była, co jeszcze usłyszy.
    – Oj, i tak byś się w końcu dowiedziała. – Wygrzebał z kosza następnego kartofla. – Mówiłem, że są ekscentryczni – burknął i umilkł na moment. – Kotowicz to gej. – Zerknął na Lewańską spod oka.
    – Domyśliłam się tego już dawno. Łap! – Rzuciła w niego małym ziemniaczkiem. Nie zareagował, nie spuszczał z niej wzroku.
    – Nie przeszkadza ci to? – spytał.
    – A powinno?
    Wzruszył ramionami. Wstał, opłukał kartofle, włączył gaz.
    – Poznałaś już ludzi w Świątoblinie. Wiesz, co potrafią.

    Była piękna, słoneczna środa. Feliks nareszcie uporządkował centralną część ogrodu. Na tyłach pałacu piętrzyły się teraz zwały zeszłorocznych liści przeznaczonych do spalenia, a wokoło czuć było zapach skoszonej trawy.
    Baśniowiecki uparł się, że oprowadzi Helenę po Zaczarowanym Ogrodzie. Spodobało mu się, że tak nazwała park. Tym razem rozmowa przypominała rwącą rzekę; miał fantastyczny humor, opowiadał o sobie.
    – Większą część życia spędziłem we Francji, moja rodzina osiedliła się tam pod koniec wojny. Po latach starań udało mi się odzyskać pałac. Przyzna pani, że to idealne miejsce na zasłużoną emeryturę.
    Doszli do pustego postumentu, usiedli na ławce. Kac i Seta rozwalili się w cieniu budlei, dysząc z wywalonymi ozorami. Ostre czerwcowe słońce paliło jak w tropikach, wszystko pulsowało od upału.
    Konrad zerwał kwiat z krzewu.
    – Ten fiolet świetnie współgra z kolorem pani włosów – ocenił, mrużąc oczy.
    Zaśmiała się, wetknęła gałązkę za ucho.
    – Jak wyglądam? – przekrzywiła głowę. Dawno nie czuła się tak beztroska.
    – Jak wabik na motyle.
    Uśmiechnęli się do siebie.
    W budlejach kłębiły się chmary rusałek: pokrzywników, pawich oczek, kardynałów. Wyglądały jak kolibry. Kilkanaście wygrzewało się na pustym cokole, niemrawo poruszając skrzydłami.
    – A co z Platonem?
    Słoneczne refleksy zatańczyły w tęczówkach Heleny. Konrad polubił ich zieleń.
    – Wysłałem go na rehabilitację do zaprzyjaźnionego muzeum. Chyba tam zostanie. Może i lepiej. – Wzruszył ramionami. Popatrzył na prawą dłoń, poruszył palcami.
    – Dlaczego?
    – Mógłbym znowu nie zapanować nad… – urwał.
    – To pan?
    Skrzywił się niechętnie.
    – To moja ostatnia rzeźba. Zaraz potem miałem wylew. Coraz trudniej było mi znieść jego cholerny uśmiech – dokończył ciszej.
    Milczeli dłuższą chwilę.
    – Jest do pana bardzo podobny. – Spróbowała skierować rozmowę na inne tory. Udało się.
    – Wiem. To taki dowcip. – Usiadł wygodniej, założył nogę na nogę. – Jak pani słyszała, Walicki przyjechał do Baśniowa pierwszy. Pół roku przed moim… nieważne. Akurat pracowałem nad tą rzeźbą. Posąg miał być… – W oczach Baśniowieckiego zapaliły się wesołe błyski. – …elementem dekoracyjnym jednego z pasaży handlowych, ale…
    – Platon? W centrum handlowym? – Lewańska wybałuszyła oczy.
    – Właśnie na tym polegał dowcip. Zamówili u mnie, cytuję: „Klasyczny posąg bożka handlu, najlepiej Hermesa albo Platona”. Sama pani rozumie, że nie mogłem się powstrzymać. Honorarium, jakie mi zaproponowano, miało pokryć koszty remontu części pałacu, postanowiłem zatem stworzyć hybrydę i nadać jej twarzy moje własne rysy. Sceptyczny Ryszard założył się ze mną, że po pierwsze nie potrafię, a po drugie – mimo wszystko nie przyjmą czegoś takiego.
    – Nie muszę pytać, kto wygrał zakład. – Zaśmiała się.
    – Myli się pani: był remis. Polubiłem tę rzeźbę. Ponieważ i tak zalegali z wypłatą zaliczki, rozwiązałem umowę i Platon został w Baśniowie.
    – Lubię Walickiego – wyznała Helena, gdy doszli do siebie po klasycznym posągu bożka handlu. – Kotowicza również – dodała po chwili, ciszej.
    – Cieszę się, że właśnie tak pani to przyjęła. – Spojrzał na nią ciepło. – Feliks się wygadał – wyjaśnił.
    – A kimże jestem, by kogokolwiek klasyfikować, oceniać?
    – Jerzy to wyjątkowy człowiek. Dobry, wierny przyjaciel. Nic tego nie zmienia.
    Baśniowiecki wystawił twarz do słońca, przymknął oczy. Zerknęła na niego ukradkiem. Miał piękny, orli profil.
    – Zawsze był pan sam?
    – Chodzi pani o to, czy miałem żonę? Nie. Kobiety oczekiwały zbyt wiele zaangażowania i czasu. Nie mogłem im tego dać.
    – Przynajmniej był pan uczciwy. – Uśmiechnęła się melancholijnie.
    – Kwestia interpretacji. One akurat były innego zdania, ale to przeszłość. Wie pani, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko, co między dwojgiem ludzi najpiękniejsze, bierze się z niespełnienia. Jeżeli przekroczymy tę granicę, stopniowo nabieramy bolesnej ostrości widzenia, zaczynamy dociekać, oceniać… Zupełnie niepotrzebnie – dokończył ciszej.
© 2004-2023 by My Book