[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Guwernantka
Guwernantka
Mateusz Łukasz Marcinkowski
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 134 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  luty 2024
Kategoria: opowiadania
ISBN:
978-83-7564-706-8
30.00 zł
ISBN:
978-83-7564-707-5
10.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
Guwernantka (fragment opowiadania)

   Podróż nie była długa – trwała ledwie trzy kwadranse, choć mnie zdawało się, że minęły trzy godziny. Wciąż nie mogłam uspokoić myśli, a w miarę jak zbliżałam się do celu, poziom mych obaw tylko wzrastał i czułam, jak coraz mocniej i szybciej bije mi serce. W końcu jednak pociąg dojechał do stacji X. Podniosłam się, chwyciłam kuferek oraz parasol i pośpiesznie opuściłam wagon. Pogoda wydawała się tu nieco lepsza, a przynajmniej nie padał deszcz.
   Przy stacji już czekał na mnie powóz, by zawieźć mnie wprost do posiadłości państwa Cowanów. Teraz już serce trzepotało mi w piersi, niczym ptak pragnący wydobyć się z klatki i ulecieć wysoko, by uciec przed swoim przeznaczeniem. Niestety, tupot końskich kopyt raz po raz sprowadzał mnie na ziemię, nie pozwalając ani na chwilę oderwać myśli od nieubłaganej rzeczywistości. Ostatni zakręt i oto mym oczom ukazał się majestatyczny budynek, który bardziej przypominał pałac z czasów królowej Elżbiety niż współczesny dom arystokratów. Otaczał go piękny, wielki ogród, o który ktoś niewątpliwie dbał z ogromnym pietyzmem. Wszystko było wyszukane i bogato zdobione, co musiało wywrzeć niesamowite wrażenie na prostej dziewczynie ze wsi takiej jak ja.
   Od razu pomyślałam, że tu nie pasuję. Okazała posesja i otaczający ją park onieśmielały mnie do tego stopnia, iż przemknęła mi nawet przez głowę irracjonalna myśl, by natychmiast rzucić się do ucieczki. Wystarczyła jednak sekunda, by ją odrzucić i przywołać się do porządku. „Czy tego chcę, czy nie – pomyślałam – muszę stawić temu czoła”.
   Powóz zatrzymał się tuż przed wejściem na ganek, a woźnica okazał się na tyle życzliwy, iż pomógł mi wysiąść. Nieśpiesznym, drżącym krokiem minęłam ganek, pięknie zdobiony rozlicznymi kwiatami w donicach, i oto stanęłam przed masywnymi, dębowymi drzwiami ze złotą klamką i kołatką w kształcie głowy lwa. Gospodarze chyba w jakiś sposób utożsamiali się z tym dzikim zwierzęciem, albowiem pokonując chwilę wcześniej szerokie schody prowadzące ku frontowym drzwiom, u ich szczytu zobaczyłam po obu stronach poręczy dwa potężne lwy wykonane z kamienia, które dumnie i zarazem groźnie oznajmiały przybyłym, iż dom i jego mieszkańcy znajdują się pod ich permanentną strażą.
   Cały ten przepych i bogactwo coraz bardziej mnie onieśmielały. Serce trzepotało mi w piersi na myśl o tym, co lada chwila nastąpi. W głowie wciąż krążyło pytanie, czy zdołam wywrzeć na mych chlebodawcach pozytywne wrażenie. Stałam przez chwilę zupełnie nieruchomo, próbując jakoś uspokoić nerwy. Zdawszy sobie jednak sprawę z tego, iż im dłużej zwlekam, tym bardziej się boję, złapałam jeszcze jeden głęboki oddech i w końcu zdobyłam się na to, by zakołatać do drzwi.
   Kolejne sekundy były jak oczekiwanie na wyrok sądowy. Wreszcie usłyszałam dobywający się z wewnątrz szczęk zasuwy w drzwiach, a po chwili stanął w nich przygarbiony staruszek o poczciwej, choć umęczonej wiekiem twarzy, który życzliwie zapytał:
   – Czym mogę służyć, panienko?
   – Ja do państwa Cowanów. Oto moja karta wizytowa – odpowiedziałam grzecznie, nerwowo przełykając ślinę.
   Staruszek włożył binokle na nos, a następnie spojrzał na przekazane mu zaproszenie.
   – Panna Anne Emily Frances? – zapytał retorycznie.
   – We własnej osobie – odparłam.
   – Witam w posiadłości państwa Cowanów – oświadczył, zgrabnie odsuwając się na bok i zapraszając mnie do środka gestem wyciągniętej dłoni.
   Gdy przekroczyłam próg tego domu, poczułam się jeszcze bardziej niepewnie niż przedtem. Nigdy wcześniej nie widziałam tak szykownie urządzonego wnętrza – masa obrazów i pamiątek rodzinnych, poroża i kwiaty w donicach zdobiły hall. Lokaj zaprowadził mnie po schodach na piętro, gdzie po lewej stronie przy końcu korytarza znajdował się przygotowany dla mnie przez służbę pokój. Staruszek przez chwilę szukał odpowiedniego klucza, dwukrotnie oświadczając nieco zakłopotany, że to nie ten. Za trzecim razem klucz okazał się jednak właściwy, a starszy pan w żakiecie i prążkowych spodniach wpuścił mnie do środka, posługując się tym samym co poprzednio, widać przez lata wypracowanym gestem.
   – Niech się panienka rozgości i rozpakuje rzeczy. Wszystko zostało przygotowane i uporządkowane na panienki przybycie. A gdyby panienka czegoś potrzebowała, proszę użyć dzwonka, aby mnie zawezwać. Wystarczy, że panienka pociągnie za tę szarfę – powiedział, wskazując na wiszący po prawej stronie drzwi czerwoną taśmę – a natychmiast przybędę.
   – Bardzo panu dziękuję, panie… – odrzekłam i natychmiast uświadomiłam sobie, że nie znam jego imienia.
   – Franklin, panienko. Joe Franklin – oświadczył, po czym kurtuazyjnie się pokłonił i opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.
   Pokój nie był duży, ale miło urządzony. Po lewej stronie, obok okna, stał sekretarzyk oraz krzesło, po prawej zaś łóżko, a koło niego spora szafa na garderobę oraz niewielka półeczka, na której ustawiona została lampa naftowa. Na ścianie przeciwległej do drzwi znajdowała się okazała toaletka z dużym lustrem i pudełkami wypełnionymi wstążkami i innymi kobiecymi drobiazgami, a tuż obok niej mały kominek, z którego dobywał się dźwięk trzaskającego w ogniu drewna. Całość budziła bardzo ciepłe i przyjazne odczucia.
   Usiadłam na łóżku, by chwilę odetchnąć. Pościel pachniała świeżością, a ogień w kominku przyjemnie otulał mnie ciepłem. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może wcale nie będzie mi tutaj źle. Wciąż jednak drżałam na myśl o mającym rychło nadejść spotkaniu z państwem Cowan oraz ich synem, paniczem Charlesem juniorem. Pragnęłam pokazać się im z jak najlepszej strony, toteż naraz podniosłam się, zrzuciłam płaszcz oraz czepek i powiesiłam do szafy. Suknia była wilgotna od deszczu, a dolny brzeg brudny, dlatego czym prędzej zmieniłam odzież, a także buty, które również były zabłocone. Potem wyjęłam kilka drobnych przedmiotów z kuferka i rozłożyłam na blacie toaletki. Wśród przyborów służących do pielęgnacji włosów i paznokci znalazła się również Biblia i stary modlitewnik, który zachowałam jako pamiątkę po papie. Trzymałam weń również jego starą, wypłowiałą fotografię. Wyjęłam ją i jak to miałam w zwyczaju, z namaszczeniem ucałowałam, po czym zasiadłam przy toaletce, by nieco poprawić upięcie włosów.
   Czas płynął, lecz nikt się nie zjawiał. Ja zaś jak na szpilkach czekałam na wezwanie od państwa domu. Spojrzałam na zegarek przypięty agrafką do sukienki – dochodziła już piąta po południu. Byłam tu co najmniej od wpół do czwartej. Dziwiłam się, dlaczego tak długo nikt po mnie nie posłał. Pozostało mi jedynie czekać, a ponieważ każda minuta oczekiwania była dla mnie coraz większą torturą, postanowiłam wykorzystać ten czas, by pomówić z moim najlepszym i jedynym w mym aktualnym położeniu przyjacielem – Bogiem. Takiego podejścia nauczył mnie papa – zawsze powtarzał mi, że Jezus Chrystus jest jego najlepszym przyjacielem i że zwraca się do Niego w każdej sytuacji, dobrej czy złej, a On nigdy nie pozostaje głuchy na jego modlitwę. Zupełnie inny rodzaj pobożności prezentowała moja droga mama. Owszem, również wysoko ceniła wartości chrześcijańskie i wpajała je mi i moim siostrom od młodości, lecz w jej osobistej relacji z Bogiem było znacznie więcej formalizmu niż autentycznego przeżywania zażyłości. Sądzę, że gdyby nie papa, nie widziałabym w religii niczego więcej poza nakazami i zakazami, lecz właśnie dzięki jego świadectwu Bóg stał się dla mnie kimś ważnym, i choć daleko mi do dewotki, był On w moim życiu obecny i traktowałam Go, podobnie jak papa, jak przyjaciela.
   Gdyby nie to, nie miałabym do kogo zwrócić się w tamtej chwili. Mając jednak taką możliwość, uklękłam nabożnie przed toaletką, na której ułożyłam Biblię, i poczęłam się modlić.
   Ledwo jednak zaczęłam, rozległo się pukanie do drzwi.
   – Kto tam? – zawołałam, czując, jak z zaskoczenia serce nagle zaczyna mi bić gwałtowniej.
   – To ja, Franklin, panienko – odpowiedział przyjaznym tonem poczciwy lokaj.
   – Proszę wejść! – zawołałam, podnosząc się z klęczek.
   – Panno Frances, państwo Cowanowie oczekują panienki w bawialni – oświadczył z życzliwym uśmiechem.
   – Oczywiście, jestem gotowa – odparłam, łapiąc głęboki wdech.
   – Chodźmy zatem, panienko – powiedział służący i jak to miał w zwyczaju, przepuścił mnie zgrabnie przez drzwi, po czym ruszyliśmy po schodach w dół, a minąwszy rozległy hall, znaleźliśmy się przed drzwiami bawialni.
© 2004-2023 by My Book
×