[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
W kręgu zła
W kręgu zła
Sylwia Milczarczyk
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 294 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  grudzień 2010
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-272-8
42.50 zł
ISBN:
978-83-7564-273-5
21.50 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    Mario pojechał do domu, a ja znów jestem tu sama. Nie mogę narzekać na brak zainteresowania z jego strony. Oboje z Cristiną są kochani. Oprócz nich i dzieci nie mam nikogo – to jeszcze bardziej mnie przygnębia. Jestem dla nich ciężarem.
    Cristina kończy dziś pracę o dziewiętnastej. Niestety bywa, że czas jej pracy może się nieoczekiwanie wydłużyć, jak każdej pielęgniarce. Miejmy nadzieję, że nie tym razem.
    Około dwudziestej pierwszej będę tu miała małe zamieszanie. Kilku moich przyjaciół zapowiedziało się z wizytą. Będę potrzebowała Cristiny do „kierowania ruchem”. Znajomi dostali zgodę od ordynatora, pod warunkiem, że będą napływać w trzy-, czteroosobowych grupkach, zupełnie jak w ZOO. Mają wystawiony eksponat, więc go sobie pooglądają. Powinni jeszcze dołączyć mi do łóżka kartkę – jak małpie: Nie dotykać i nie drażnić, bo może opluć lub obrzucić kałem. Niestety nawet małpy kontrolują czynności fizjologiczne… a ja nie.
    Rodzina i znajomi chcą, żebym poczuła się lepiej, ale to niemożliwe. Nie jestem w nastroju na żadne wizyty. Zresztą o czym chcą ze mną rozmawiać? Kilkoro z moich przyjaciół miało na sylwestra jechać do Londynu, inni w góry, a ja… Czym ja się mogę pochwalić – że dziś zjadłam po raz pierwszy od wypadku coś innego niż koktajl doprowadzany sondą do żołądka?
    Mario po wyjściu zgasił lampkę. Przyda mi się teraz odrobina wyciszenia, po wcześniejszych wrażeniach. Jak on mógł tu przyjechać? On, to znaczy Quentin, nie Mario – oczywiście.
    Pamiętam, jak mnie zaprosił do siebie podczas naszej ostatniej rozmowy. Odmówiłam. Ten Angol działa…ł na mnie niesamowicie i on to wiedział. Zresztą ja, nie chwaląc się, na niego też. Mimo to nie chciałam do niego jechać. To znaczy chciałam bardzo, ale nie zamierzałam być jego kolejną zdobyczą, którą pochwaliłby się kumplom przy piwku. Nie jestem na jedno jego skinienie. Teraz to nieistotne, ale wtedy… Nawet gdybym się myliła co do jego osoby – w co wątpię, bo takich typów wyczuwam na kilometr – to i tak nie miałam w planach stałego związku, a już na pewno nie z nim. Chciałam się tylko dobrze zabawić, ale to ja zawsze wybieram czas i miejsce, nie facet…
    Teraz już oczywiście nie, bo zawsze będę w tym samym miejscu. Można by zażartować nawet, że wbrew pozorom jestem wymarzoną kobietą dla Quentina. Na pewno chciałby, żebym siedziała w domu, podczas gdy on z kumplami będzie się zabawiać na prawo i lewo. To miałby jak w banku. Nawet seks miałby, kiedy naszłaby go ochota, bo przecież jak niby miałabym zaprotestować. W dodatku nie musiałby się troszczyć, czy mi było dobrze czy nie. Przecież i tak nic nie czuję.
    – Cóż, przynajmniej nie dałam mu się zaciągnąć do łóżka, a raczej nie zdążyłam – dopowiadam na głos, kończąc tym samym rozpoczęty w myślach wątek Quentina.
    Teraz mam czas, dużo czasu, na rozmyślania – co by było gdyby… Dobrze, że w sali jest teraz tak ciemno (dzięki zasłoniętym żaluzjom). Ciemność sprzyja wyciszeniu, a tego mi potrzeba, by oswoić się i pogodzić ze swoim losem, o ile to w ogóle możliwe…
    Pamiętam, że na studiach miałam psychologię. Kilka z zajęć poświęconych było sposobom radzenia sobie z chorobą. Gdybym wtedy wiedziała, że kiedyś ten problem będzie dotyczyć mnie bezpośrednio, to może częściej pojawiałabym się na tych zajęciach.
    Przed oczami mam psychologa, który rzetelnie tłumaczy: „nieświadome mechanizmy obronne, generowane przez naszą psychikę. Należą do nich: racjonalizm, kompensacja, transformacja, wypieranie, rezygnacja, projekcja i agresja” – tyle pamiętam.
    Nie wiem, dlaczego w ogóle uczepiłam się tego tematu. Zupełnie jakby miało mnie to postawić na nogi. Chyba za wcześnie mówić, który z modeli pasuje do mnie, ale w obecnej chwili te wszystkie mądre słowa brzmią dla mnie tak samo – jak bełkot facetów, którzy cieszą się pełnym zdrowiem i przynajmniej dwa razy w tygodniu grają w golfa lub tenisa.
    Przymykam oczy. Użyłam mózgu do odtwarzania informacji sprzed kilku lat, więc teraz szare komórki domagają się odpoczynku.
    O nie! Właśnie teraz pod zamkniętymi powiekami widzę swój wypadek. Sceny jak z filmu, tyle że oglądam je w zwolnionym tempie – klatka po klatce. Na początek twarze chłopaków w rozpędzonym aucie. Widzę je tak dokładnie, że mogłabym je naszkicować, gdybym miała jakiekolwiek zdolności w tym kierunku, no i nie zapominajmy też o drobnym szczególe – gdybym miała sprawne ręce, a nie dwie leżące po obu stronach tułowia kluchy. W dalszej części „filmu” jestem ja – przebita na wylot jakimś grubym prętem.
    Podobno nikt z naocznych świadków nie wie, dlaczego nagle skręciłam na pas nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów. Policja nie stwierdziła żadnych przyczyn związanych z wadliwie działającym układem sterowania czy hamulcami. Żadnych dziur czy innych przeszkód na drodze. Nie byłam pijana ani odurzona środkami farmakologicznymi, nie mówiąc o narkotykach. Najgorsze, że i ja nie znam przyczyny. Po prostu nic nie pamiętam.
    Faktem jest, że samochód jechał z prędkością niedostosowaną do warunków panujących na drodze, a nagły skręt kół wybił go w górę i obrócił w powietrzu. Wiem też, że na koniec zawisłam na krawędzi mostu, przebiwszy się uprzednio przez jego barierę. Lepiej byłoby, gdybym tam wtedy spadła albo spłonęła. Wszystko jest lepsze niż tkwienie tu… przepraszam, „odpoczywanie”, jak to określił ten zakuty łeb – Quentin.
    Rozmyślam tak jeszcze przez chwilę, ale wewnętrznie czuję jakiś dyskomfort. Nie umiem go jednoznacznie określić. Mam wrażenie, że jestem przez kogoś obserwowana. Całą uwagę skupiam na powolnym oddechu, tak by go maksymalnie wyciszyć. Ktoś tu na pewno jest, ale z drugiej strony niemożliwe, żebym nie słyszała zgrzytu otwieranych drzwi, a potem czyichś kroków na skrzypiącej podłodze.
    Nasłuchuję. Żadnych ruchów. Słychać tylko dźwięki pikającego wciąż monitora. Boję się otworzyć oczy. Boję się tego, co za chwilę mogę zobaczyć. Z drugiej strony jestem w szpitalu, więc co mi się tu może stać? To niewiarygodne, jakie figle może płatać ludzki rozum z przemęczenia, bo z tym mam zapewne do czynienia.
    Opanuj się, dziewczyno – powtarzam sobie w myślach. Nic ci nie grozi.
    Otwieram oczy, nabierając powietrze w płuca.
    Nie… to… – zamykam je i ponownie otwieram, ale z przerażeniem stwierdzam, że obraz przed moimi oczami wcale nie zniknął. Czuję uderzenia serca w klatce piersiowej, mające odzwierciedlenie w zagęszczonym wykresie elektrokardiogramu, do którego jestem podłączona. Chcę się ruszyć. Chcę się podciągnąć do górnej części łóżka, żeby jak najdalej być od tego… paskudztwa. Żaden mięsień nie chce jednak zareagować. Mózg wydaje polecenia, ale ciało jest bierne.
    – Sio! Zejdź ze mnie! – krzyczę. – To przez ciebie tutaj jestem! Teraz pamiętam! To ty! – wydzieram się, ile starcza mi sił. – Ratunku! Niech ktoś mi pomoże!!!! Ratunku!!!
    Na czarnym, wielkim kocie nie robi to najmniejszego wrażenia. Leży spokojnie na mojej klatce piersiowej i wpatruje się we mnie tymi wstrętnymi, zielonymi ślepiami. W tej chwili przypominają dwie wielkie kule z czarnymi środkami.
    Próbuję zrzucić go z siebie. W wyobraźni miotam się po całym łóżku – w rzeczywistości tkwię w nim bez ruchu, śliniąc się żałośnie.
    Nie cierpię kotów. Są ohydne i do tego wredne. Nie raz słyszałam opowieści w stylu, że pewna pani miała ślicznego, puszystego kotka, ale którejś letniej nocy ta chodząca na czterech łapach słodycz rzuciła jej się do gardła, po czym towarzysząc jej jeszcze parę dni (prawda, jakie wierne stworzenie?), żywiła się jej mięsem. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale nie zamierzam zmieniać stosunku do kocisk. Nie teraz!
    – Gdzie jest lekarz? Gdzie są pielęgniarki? Czy ktoś mnie tu słyszy? – wydzieram się w niebogłosy.
    Z przerażeniem obserwuję – na to mogę sobie pozwolić, bo Bóg (o zgrozo!) postanowił pozostawić mi przytomny umysł i oczy – że to czarne paskudztwo siada teraz wygodnie na moich piersiach, liżąc łapę. Czyżby przygotowywał się do posiłku? Co on zamierza zrobić?
    Wstrzymuję oddech. Nie tylko z obawy przed tym, co się zaraz wydarzy, ale głównie chcąc pozbawić organizm dopływu powietrza. Mam nadzieję, że monitor zacznie piszczeć, przywołując pielęgniarkę, nim zdążę się udusić.
    Kocisko wstaje, przeciąga się i stąpając delikatnie, przybliża się do mojej twarzy. Obwąchuje ją. Czuję jego wąsy. Łaskoczą w nieosłonięte gazami okolice ust. Gojące się rany na twarzy wystarczająco dają mi się we znaki, ale on teraz doprowadza mnie do szaleństwa. Najchętniej rozdrapałabym rany do krwi. Jeśli komukolwiek wydaje się to śmieszne, to niech sam spróbuje leżeć w totalnym bezruchu i oddać się „rozkoszy” łaskotek.
    Dlaczego kocur dobiera się do mojej twarzy? Dlaczego nie obwąchuje całej reszty, której nie czuję? On wie… on wie… co robi… Czuje krew… Liże mnie delikatnie. Szorstkim językiem dobiera się do moich ran. Smakuje mu zakrzepła krew. Choć to niewiarygodne, to na pysku pojawia mu się uśmiech. Jest zadowolony. Wyciąga łapę w kierunku oka. Widzę pazury. Jest dość ciemno, ale widzę je, jakby było samo południe słonecznego dnia.
    Wciąż wstrzymuję oddech. Jeszcze trochę i zacznie mi dzwonić w uszach, a potem może nawet stracę przytomność. Oby tak było. Jest mi obojętne, co się ze mną stanie, ale nie chcę być tego świadoma.
    Kot zaczyna dobierać się do delikatnej, pokrytej licznymi strupami twarzy. Mimo że wypadek miałam we wrześniu, to twarz „łatali” mi stosunkowo niedawno. Pewnie czekali do ostatniej chwili na to, czy umrę czy nie, żeby nie wykonywać zbytecznych zabiegów i nie narażać się na niepotrzebne koszty. W dodatku, jak na złość, dziś pozdejmowali mi opatrunki, pozostawiając jedynie kilka gaz nasiąkniętych płynami, zabezpieczonych cienkim bandażem.
    Czuję narastające pieczenie. Mam wrażenie, że jakaś część tkanki skórnej zostaje brutalnie oderwana od reszty.
    Wciąż wstrzymuję oddech… Łzy zaczynają spływać po policzku, dodatkowo wzmagając uczucie pieczenia, z powodu zawartej w nich soli. Nie wytrzymam już dłużej!
    Ratunku!!!! – krzyczę w głębi siebie. Ratunku!!!
    Kot dopiero teraz zaczyna się dobrze bawić. Jednym draśnięciem nadrywa naprężoną wokół oka fałdkę skórną. Jakby tego było mało, kocisko wyciąga się jak długie, zajmując prawie całą długość mojego tułowia i trąca fragment tkanki łapką, jakby miał do czynienia z kłębkiem wełny. Rzeczywiście, wewnątrz, w tej chwili, jestem kłębkiem nerwów, choć z zewnątrz przypominam bardziej prujący się sweter. Błagalnie zerkam na monitor. Nie widzę go dobrze, ale muszę jeszcze poczekać… jeszcze troszkę…
    Stworzenie, które dziś postanowiło najwidoczniej dokończyć swojego dzieła, rozpoczętego trzy miesiące temu w samochodzie, doskakuje znów do twarzy. Nie zwraca uwagi na to, że krew cieknie z niej drobnymi strumykami na skutek wbijających się i rozdrapujących ją pazurów. Jak długo jeszcze? Powoli zaczynam odpływać… coraz dalej i dalej. Gdzieś tylko słyszę czyjś głos, ale nawet nie wiem, do kogo należy… i tak nie ma to już znaczenia… jest mi dobrze…
© 2004-2023 by My Book
×