[stron_glowna]
0 książek
0.00 zł
polskiangielski
Książki papierowe i ebooki
Ponura rzeczywistość
Ponura rzeczywistość
Joanna Miszczuk
Wydawca:My Book
Format, stron: A5 (148 x 210 mm), 191 str.
Rodzaj okładki: miękka
Data wydania:  lipiec 2008
Kategoria: powieść
ISBN:
978-83-7564-043-4
29.00 zł
ISBN:
978-83-7564-095-3
19.00 zł
FRAGMENT KSIĄŻKI
    – Asia! Tu coś nie gra. Patrz, za oknem faktycznie szczere pole, ale powiedz mi, gdzie ci wszyscy ludzie poleźli? Nie wmówisz mi, że Francja im tak na mózg padła, że powysiadali w szczerym polu, mimo iż jechali do Paryża. Może ty się przeleć po pociągu i zobacz, co się dzieje? A może to jakaś katastrofa i oni pouciekali, bo zaraz wybuchnie?
    – Głupia jesteś! – fuknęła Asia. – Sama za chwilę wybuchnę, ze złości. Ale masz rację – pójdę. Niech ja dorwę w swoje ręce konduktora. To skandal.
    Podczas gdy Asia w bojowym nastroju ruszyła wymordować obsługę pociągu pośpiesznego Warszawa–Paryż, Agnieszka, jak zawsze praktyczna, doprowadzała do porządku bagaże. „Nie wiem jak to się stało? Miałyśmy dwa plecaki i sto toreb. Zawartość stu toreb zżarłyśmy – to jak to się dzieje, że to, co zostało, nie mieści się do plecaków? To pewnie dlatego, że mamy za dużo rzeczy obcych ludzi. Ciekawe, jacy oni są?” Okazało się bowiem, że dwutygodniowy obóz, dzięki rozległej rodzinie pani Pieprzyckiej, przeistoczył się w trzytygodniowy wyjazd. Z tego cały jeden okrągły tydzień dziewczęta miały spędzić w Paryżu, u dalekiej rodziny Joasi, obecnie rodziny azylantów. Państwo Góralicha nie powrócili do kraju z Francji już po wprowadzeniu stanu wojennego. Oboje byli specjalistami od komputerów, a pani Jola obawiała się, że jej artykuły w gazetkach „Solidarności” ograniczą wolność rodziny. Nie ryzykowali internowania. Zawód mieli międzynarodowy, na wszelki wypadek zostali w bezpiecznym kapitalizmie. Pobyt dziewcząt u nich zorganizowała kuzynka Joanny. Wszystko było ustalone listownie, a po dotarciu do stolicy Francji trzeba było jedynie zadzwonić pod podany numer i pan Roman Góralicha wyjedzie po nie na dworzec. Dlatego musiały targać ze sobą masę drobiazgów dla rodziny. A jak wiadomo, wódka polska i artykuły spożywcze trwałe nie są, ale zajmują masę miejsca. Jednak mimo dodatkowego tonażu Agnieszka cieszyła się niepomiernie, że nareszcie zobaczy z bliska, wręcz dokładnie pomaca te wszystkie wspaniałe Luwry i Wersale, o których się tyle naczytała. Przez ten tydzień przed obozem na pewno zdąży wszystko dokładnie obejrzeć.
    Drzwi przedziału odskoczyły, szarpnięte przez niecierpliwą rączkę Joasi, a właścicielka rączki wpadła do środka z paniką na obliczu i przerażeniem w oku.
    – Aga! Bogu dzięki, spakowałaś. Łap to – szybko wysiadamy… – Asia zaczęła z pośpiechem wyrzucać pojedyncze sztuki bagażu na korytarz.
    – Uspokój się, wariatko. Stłuczesz wódkę – Agnieszka nie widziała powodu do pośpiechu. – Gdzie chcesz wysiadać? W szczerym polu? Do reszty zgłupiałaś?! Chyba że jednak ma wybuchnąć? Mówże coś!
    Asia szarpała się z opornym plecakiem, usiłując przepchnąć kobyłę w poprzek przez drzwi przedziału.
    – To jest Paryż, ofiaro. A ten pociąg za trzy minuty zjeżdża na bocznicę.
    Teraz już obie ofiary katastrofy jednomyślnie wyszarpywały w szalonym pośpiechu z trzewi pociągu swoje bagaże. Po zwaleniu kupy tobołów na piaseczek z wysokiego stopnia pociągu Agnieszka spojrzała wymownie na Joasię.
    – Jeśli teraz mi powiesz, że maszynista postanowił odjechać tak szybko z zemsty za to, że zamordowałaś konduktora – to ja chyba ciebie zamorduję.
    – Po pierwsze nie zamordujesz, bo bez znajomości języka nie będziesz umiała uciec z miejsca zbrodni, a po drugie, niech ci będzie – moja wina! – mimo to Asia wcale nie wyglądała na skruszoną. – Siedziałyśmy w ostatnim wagonie. Sama widziałaś, nawet peronu nie widać – szczere pole. Myślałam, że to jakieś wsie. Ten Paryż powinien wyglądać jakoś gęściej. No dobra, dworzec jest tam – machnęła ręką w kierunku majaczących w oddali budowli i spojrzała z niesmakiem na górę bagażu. – Chodź, przeniesiemy to na peron i pójdę zadzwonić po Romka.
    
 
     Agnieszka zaczęła się denerwować przedłużającą się nieobecnością Joasi dopiero po czterdziestu minutach. Po złożeniu na krańcu peronu nieforemnego kopca z plecaków i toreb zwyczajnie usnęła na bagażu. Długa podróż i mizerne warunki do spania nie pozwoliły długo czekać na efekty. Już po pięciu minutach oczekiwania na Asię, Aga usnęła martwym bykiem. Jednak kanciasty plecak nie okazał się najwygodniejszym legowiskiem, toteż zasłużony odpoczynek potrwał tylko pół godziny. „No ładnie – myślała lekko spłoszona Agunia – czterdzieści minut to trochę za długo jak na jeden telefon. Mam nadzieję, że ona się nie zgubiła na samym początku?” Minęła godzina. Wyobraźnia Agnieszki zdążyła już odpracować wszystkie możliwe katastrofy, z porwaniem przez terrorystów włącznie, kiedy w oddali, na odległym krańcu peronu, ukazała się Asia, popychająca wielki wózek do przewożenia bagażu.
    – Słuchaj! Z tymi telefonami jest coś nie tak – wyzipała zirytowana. – Dzwoniłam z siedmiu budek. Monety mam francuskie. Ja nie wiem? Może oni strajkują albo coś. Rąbnęłam takiemu jednemu wózek – to przynajmniej nie będziemy targać tego naboju.
    – Aśka, czy ty sobie zdajesz sprawę, że ja tu mało nie osiwiałam. – Agnieszka szczęśliwa, że widzi przyjaciółkę żywą, nie zwracała uwagi na piętrzące się problemy. – Co ty robiłaś tyle czasu?! Przez godzinę można się dodzwonić nawet do informacji PKP, nie tylko do jednego, zwykłego mieszkania. Ja tu się denerwuję, a ty sobie wycieczki urządzasz.
    – Wiesz co, skarbie? – odparła coraz bardziej poirytowana Asia, pakując z furią bagaże do wózka. – Skoro jesteś taka mądra, to chodź – sama będziesz dzwoniła.
    Budek, a właściwie kabin telefonicznych było rzeczywiście siedem. Pięć stało sobie rządkiem jedna obok drugiej. Dwie zaś, nieco oddalone, opierały się o siebie tyłem. Agnieszka z garścią jednofrankówek w ręku dziarsko ruszyła w ich kierunku. Asia, wsparta o wózek, przyglądała się jej z zainteresowaniem. Po wizycie w trzeciej kolejnej kabinie Aga dała za wygraną.
    – One są jakieś dziwne – powiedziała nieufnie – zauważyłaś? Nie mają normalnej dziurki na monety, tylko jakieś takie płaskie?! Próbowałam tam wepchać franka, ale wylata jak Kargulowi zamek od karabina. Co jest grane – może to na banknoty?
    – Pudło! – odparła Asia zrezygnowana. – Banknoty to wchodzą tylko złożone w kostkę na cztery i tak zaraz wypluwa. Same do tego nie dojdziemy. Może kogoś spytać?
    – W życiu! – Agnieszka ostro zaoponowała. – Nie będziemy kompromitować siebie i narodu. Przyjechało takie ze wschodu i nawet telefonem nie potrafi się posłużyć. Za skarby świata! Lepiej ty idź gdzieś do knajpy i poszukaj normalnego telefonu, nie tej koszmarnej maszyny. Ja popilnuję maneli. Tylko nie zgiń znowu na cały dzień.
    Agnieszka, mimo poirytowania głupimi kłopotami, ułożyła się wygodnie na dworcowej ławce celem kontynuacji przerwanej drzemki, zaś Asia zgodnie z rozkazem opuściła dworzec w poszukiwaniu normalnego telefonu. Długo nie szukała. Po drugiej stornie ulicy znajdował się upragniony lokal, szczęśliwie otwarty. Barman nie miał żadnych problemów ze zrozumieniem Asinej francuszczyzny i wreszcie dorwała się do normalnego aparatu. Niestety, numer Góralichów był uparcie zajęty. Uprzejmy barman, pałający chęcią pomocy, sprawdził numer przez biuro numerów.
    – Przykro mi, madmoiselle, ten numer jest zepsuty albo ktoś źle odłożył słuchawkę – tam nikt nie rozmawia. Czy mogę jakoś pomóc?
    Zrozpaczonej Asi przemknęło przez myśl, że owszem. Może natychmiast tam jechać i przywlec Romana razem z jego trabantem za głupi sklerotyczny ryj. „Palant jeden – myślała oczywiście o Romku – wiedział, że dziś przyjeżdżamy! Jak popsuł telefon, to mógł uczciwie warować na dworcu”.
    – Dziękuję panu – odparła z uśmiechem, który w zestawieniu z wyrazem oczu przemiły barman odebrał jako grymas rozpaczy ostatecznej. – Jakoś sobie poradzimy.
© 2004-2023 by My Book
×